niedziela, 15 czerwca 2014

Rozdział 4# Kolejna rozgrywka

Jak to się stało, sama do końca swych dni nie wiedziała. Było to dla niej niewyjaśnione i niezrozumiałe, lecz jednak zaistniało i również później zmieniło bieg historii, jednak na początku zdawało się niczym…
Gdy tylko odwróciła się w jego stronę i ujrzała nutę rozpaczy w błękitnych oczach, rzuciła mu się w ramiona i wciskając głowę w ramię, zaczęła jeszcze bardziej płakać. Czuła, że wreszcie może to zrobić, wyżalić się komuś, kto będzie czuł podobnie jak ona. Wiedziała, jak słowa bardzo go zabolały, że świadomość o śmierci swojej dawnej miłości były sztyletem w małą część jego serca, lecz ważną i bolesną.
Poczuła jego dłoń na swoich plecach, lekko przesuwających się w dół i wracającą znów na łopatki. Czuła szybkie bicie jego serca i urwany oddech na swojej skórze. Ona zachowywała się identycznie, właśnie tak wilki ukazywały swą rozpacz.
W tamtej chwili oboje dzielili się swoim bólem po stracie jednej osoby.
Gdy Lucy zrozumiała co robi, gwałtownie się od niego odsunęła i wytarła łzy z policzków. Luke patrzył na nią lekko zszokowany, lecz ona tylko prychnęła i usiadła wyprostowana, gwałtownie ukrywając swoje uczucia, które jeszcze przed chwilą wypuszczała słonymi kroplami z ciała.
- Nie wiedziałem, naprawdę nie wiedziałem. Dlaczego mi nigdy nie napisała, że ma ze mną dziecko?
Dziewczyna odwróciła się do niego bokiem i spojrzała na ścianę ukrytą w ciemności. Chwilę milczała i pozwoliła, aby wszystkie dni, których tak nienawidziła do niej wróciły, aby znów jej matka żyła, a ona była małą, zwykłą dziewczynką.
Westchnęła cicho i przymknęła na moment powieki, aby zaraz je otworzyć i ukazać niewidzące oczy, które oglądają coś, czego nie ma, a jednak jest.
W jej głowie.
Wspomnienia…

* * *

Wbiegła do pokoju umazana ziemią i trawą we włosach. Na twarzy malował się ogromny uśmiech, a oczy lśniły się, jak dwie gwiazdy. Przy piersi trzymała złożone ręce w kulkę, z której coś wydawało dziwne dźwięki.
Podeszła do kanapy, na której siedziała jej matka.
- Mamo, mamusiu zobacz! – pisnęła i wyciągnęła dłonie w stronę kobiety.
Otworzyła je ukazując małego, czarno – białego kotka. Nie mógł mieć więcej niż dwa tygodnie.
Sferia nawet na nią nie spojrzała. Wzrok miała utkwiony w okno. Lucy powoli zabrała ręce i opuściła głowę. Starała się opanować łzy. Wiedziała co za chwilę się stanie i nie było od tego odwrotu. Musiała kolejny raz przejść przez piekło, przez żale i troski matki, przez jej obsesję i obłęd.
- Jesteś taka jak on. Niesforna i zawsze ciebie pełno, nawet kiedy cię nie ma.
Nic nie odpowiedziała. Wiedziała, że kiedy jej matka zaczyna swoją wypowiedź, lepiej jej nie przerywać, lecz również trzeba słuchać. Nie podniosła głowy, tylko czekała, aż zacznie się to co najgorsze, jej opętanie, jej żal i psychoza.
- On mnie kocha, on również i ciebie kocha Lucynko. Musi to czuć, że ma dziecko ze mną. On to wie i wróci po nas, abyśmy byli jedną, szczęśliwą rodziną. Nigdy o mnie nie zapomniał, nigdy nie przestał mnie kochać. Teraz jest daleko, ale on do nas wraca, obiecał  mi to. Jestem tylko jego, a on jest tylko mój! – Ostatnie słowa odbiły się echem po pokoju. -  On chciał mieć ze mną ciebie. Jesteś taka jak on. Czuje to, przyjdzie po ciebie, będziesz również jego, pokocha cię. Jesteś dla niego ideałem, wiem o tym, ja to czuję i ty też to czujesz.
On wróci do nas, wróci, wróci, wróci… - powtarzała to słowo jeszcze długo i powoli kołysała się.
Nie zwracała na córkę nadal uwagi, aż do chwili, gdy kot głośno miaukną. Sferia spojrzała na niego i jej twarz gwałtownie stężała.
- Twój ojciec jest wilkiem, on nie lubi kotów. Jak on by się teraz zjawił i zobaczył to coś, mógłby od razu odejść i to przez ciebie smarkaczu! – Gwałtownie wstała, złapała zwierzaka i jednym ruchem dłoni zabiła go.
Dziewczynka spojrzała szklistymi oczami na martwe ciało i wybiegła z pokoju, słysząc w uszach śmiech swego ojczyma.

* * *

Powoli opuściła głowę i zaczęła odtrącać od siebie falę złych emocji. Nie była pewna czy dobrze postępuje, lecz nie widziała innego wyjścia. Kątem oka przyglądała się Lucianowi i czekała na jego reakcję.
On chwilę siedział w milczeniu, patrząc na swoje dłonie w zamyśleniu, jakby analizował każde wypowiedziane przez nią zdanie jeszcze raz. To co się dowiedział było dla niego zaskoczeniem. Nie potrafił wszystkiego pojąć, zdawało mu się, jakby to co usłyszał, było jego wybrykiem wyobraźni, a nie prawdziwą historią.
Przełknął głośno ślinę i spojrzał w szaro – niebieskie oczy córki, które teraz patrzyły na niego wyczekująco. Prawdopodobnie milczał dość długo, a ona nie mogła wytrzymać tej ciszy i jego zachowania.
Westchnął ciężko i spytał:
- Czy ona, ona… oszalała?
- Tak! – syknęła. – Przez ciebie!
W jej oczach zaiskrzył gniew i rozpacz skierowana w jego stronę.
W pewien sposób ją rozumiał, ale też do końca nie zgadzał się z jej osądem. Przecież, jak mógł jej pomóc nie wiedząc, że w ogóle ma dziecko?
- Lucy, ja naprawdę nie wiedziałam. Gdybym znał prawdę, gdyby twoja matka mi powiedziała, że ma ze mną ciebie, byłoby inaczej. Pomógłbym jej i tobie – zaczął się tłumaczyć.
- Mogłeś jej nie zostawiać! Twoja wielka miłość nie odwzajemniła uczuć, więc poszukałeś sobie kogoś i znalazłeś pocieszenie w łóżku, a później, jak niby nigdy nic zostawiłeś ją! Do końca swoich dni była nadziei, że wrócisz do niej, lecz ty wyrzuciłeś ją z pamięci i z serca. Zostawiłeś, nie przejmując się tym, jak się miewa i czy w ogóle żyje! – Jej krzyki były coraz głośniejsze, a oczy napełniały się łzami.
Luke wiedział, że zaraz wybuchnie. Tyle lat przebywał  z dwiema kobietami pod jednym dachem, że znał ich zachowanie aż za dobrze. Nie czekając na eksplozję uczuć dziewczyny, wziął ją w swoje objęcia i czekał, aż się uspokoi, bijąc w jego ramię pięściami wyrzuci cały swój gniew.
Nie spodziewał się jednak tego, że ona, aż tak bardzo go nienawidzi. W chwili, kiedy drapanie i bicie nie dawało żadnych rezultatów, nie potrafiła się opanować. Furia i żądza mordu nią zawładnęły.
Źrenice się wydłużyły, słuch i węch wyostrzył. Świat stał się szary, a przez twarz przeszła fala bólu. Czuła, jak szczęka zaczyna się wydłużać, a zęby boleśnie wyżynają się z jej dziąseł raniąc je, tak samo, jak język.
Logiczne myślenie zawiodło, stała się w połowie zwierzęciem, z jego zmysłami i zachowaniem. Poczuła się zniewolona i musiała się z tej niewoli wydostać.
Każdym sposobem.
Warknęła i w jednej chwili wbiła swoje kły w jego ramię. Czuła pod nimi kości barkowe, które pod naporem zaczęły trzeszczeć. Do jej uszu dotarł krzyk ofiary, który jeszcze bardziej ją zmobilizował do walki o wolność.
Poczuła mocne szarpnięcie i z ogromną siłą odbiła się od ściany. Przed oczami zobaczyła czarne plamy, a ciało przeszła kolejna fala bólu Przemiany. Twarz ponownie była ludzka. W ustach czuła słony smak krwi. Usłyszała morze krzyków, zlepiających się w jedną kulę chaosu.
Zdawało jej się, że ponownie cofnęła się w czasie, że ponownie to zrobiła, to co każdą pełnią księżyca było jej koszmarem, jej wspomnieniem, tym pierwszym wspomnieniem, tym najgorszym wspomnieniem…

* * *

Z każdej strony otaczała ją ciemność, lecz ona widziała wszystko co ma przed sobą. Owładnął nią dziki instynkt, którego nie potrafiła opanować. Czuła się w jednej chwili i wolna i zniewolona.
Chciała uciec, jak i zostać.
Bronić się i poddać.
Była w miejscu, który tak dobrze znała z dni codziennych, a wtedy był jej obcy, nieznany złowrogi. Każdy cień, każdy przedmiot i wszystko, co było wokół niej, zdawało się zagrożeniem.
Nie mogła opanować się, aby przed tym wszystkim się nie bronić, próbować wyeliminować zagrożenie.
Własna wola zginęła, a pozostał zwierzęcy instynkt, przymus ruchu i obrony. Biegła dalej, nie oglądała się, czuła, że gdzieś przed nią jest cel, słyszała go już z daleka.
Był to cichy szloch, trochę jęków i zapach strachu. To ją przyciągało i było za drzwiami, do których dobiegała. Jak zawsze niezamknięte, lekko uchylone, wręcz zachęcające, aby wejść do środka.
Zrobiła to.
Wpadła niczym strzała przez szparę i rozejrzała się po pokoju. Naprzeciw siebie ujrzała swój cel. Skulony, do połowy schowany pod kołdrą i wciśnięty w ścianę. Patrzył się na nią szklistymi oczami błagającymi, aby go nie widzieć.
Ona jednak go widziała i cieszyła się z tego powodu. Miała ochotę się bawić, nie robić wszystkiego od razu.
Zaczęła się do niego zbliżać, powoli z wyszukaną gracją. Przy każdym kroku wydawała cichy pomruk zadowolenia. On nie mógł nic zrobić. Strach go paraliżował, blokował od środka. Z gardła nic nie ulatywało, prócz odgłosu szlochu i przyśpieszonego oddechu.
Jego serce łomotało, gdy pierwsze łapy znalazły się na oparciu łóżka, a następnie na kołdrze. Ona też słyszała bicie jego organu, widziała panikę w oczach i czuła strach z mieszaniną potu i łez.
Znalazła się koło niego, obwąchała i położyła na nim swoje łapy. Pazury wpijały się w jego skórę, gdy wchodziła na niego. Jej pysk znajdował się tuż nad jego twarzą. Powoli przesunęła po jego policzkach nosem, spokojnie pochłaniając zapach spoconego ciała i łez.
Warknęła zadowolona. Zdobyła to co chciała. Jej cel był już gotowy do wielkiego finału.
Uniosła łeb i zawyła z satysfakcją, po czym ostatni raz spojrzała w duże, zaszklone oczy i rozwarła szczękę.
Do jej uszu nie docierał żaden dźwięk, prócz trzasku łamanych kości, odgłosu rozdzieranej skóry, mięśni, stawów i organów. Czuła w ustach i na skórze gorącą krew, wyciekającą z rozerwanej tętnicy. Jeszcze przed momentem odczuwała łomotanie małego serduszka, teraz już nic nie biło.
Ciało stawało się chłodne, a krew krzepła i czerniała.
Za oknem ukazywało się słońce. Zdawało jej się, że jest cięższa, że opada pod jakimś ogromnym ciężarem, a powieki same jej się zamykają. Wygodnie ułożyła się na pościeli wśród rozerwanego ciała rozchlapując łapami kałuże krwi i usnęła.
Przebudził ją wrzask kobiety i bluźnierstwa mężczyzny. Ktoś ją szarpał i bił po twarzy ręką. Wyzywał od potworów i bestii, groził, że zabije, zatłucze, nie będzie się litował.
Rzucono ją o podłogę i zaczęto kopać. Próbowała się zasłonić, lecz i tak mocno obrywała. Kilkakrotnie usłyszała szczęk żeber i ból w klatce. Po twarzy płynęły słone krople i mieszały się z krwią.
Zaczęła na nią opadać ciężka kurtyna złożona z bólu i przerażenia. Świat znikał, a ona nic nie mogła zrobić. Ostatnią myślą przed przepaścią była:
To nie był pierwszy raz, lecz ostatni. 

* * *

- Lucyno, Lucyno… - Głos był spokojny, acz lekko drżący.
Pokręciła głową i przetarła ręką oczy. Nadal była w celi, w której zaatakowała swego ojca. Teraz stał nad nią. Z koszulą przesiąkniętą krwią, lecz pod spodem miał bandaże.
Patrzył na nią zaskoczony i lekko przestraszony, lecz gdy dłużej mu się przyglądała tym wyraz strachu znikał.
- Nie panujesz nad sobą jako wilkołak, prawda? – spytał, znając odpowiedź.
Odwróciła od niego głowę, znów czuła się coraz cięższa, a energia życia jakby z niej ulatywała.
- Jesteś zdziczała – powiedział załamującym się głosem Luke.
Ona tylko na moment na niego spojrzała, po czym zebrała w sobie ostatnie resztki energii, kazała zadziałać Runie Wytrzymałości i wybiegła z celi.
Potrącała każdego na swojej drodze, aż dopadła do drzwi i wybiegła przez nie. Była bezchmurna noc. Na granatowym niebie iskrzyły się gwiazdy, a księżyc był bielszy niż wcześniej. Wyskoczyła do góry i rozprostowała skrzydła. Skierowała się na wschód łapiąc wiatr i poszybowała w stronę oceanu.
W chwili lotu zaczęła ponownie cofać się wspomnieniami, do tego co ją zmieniło…

* * *

Spojrzała po raz kolejny w dół. Była na dachu dziesięciopiętrowca. W normalnych okolicznościach, widok z tej wysokości byłby niesamowity, lecz teraz wydawał jej się przytłaczający.
Pod blokiem zbierało się coraz więcej gapiów. Słyszała podniesione okrzyki, prośby i błagania, aby zeszła. W tłumie wypatrzyła matkę i ojczyma. Oboje nie wiedzieli co mają zrobić nie będąc pewnym, jak ona chce postąpić.
Z palca nadal skapywała jej krew i brudziła płatki róży.
Przesunęła się bliżej krawędzi. W chwili kiedy zaczęła jeszcze bardziej przyglądać się wysokości, która oddzielała ją od ziemi, przestawała odczuwać strach, acz bardziej zafascynowanie.
Dzień.
Jej ostatni dzień.
 Żegnało ją słońcem, małymi obłokami, ostrym zapachem roślinności, która ją otaczała i delikatnym zefirem.
Z daleka usłyszała sygnał straży pożarnej. Uśmiechnęła się jeszcze bardziej. Jej serce coraz wolniej biło, czuła się lżejsza, spokojniejsza. Była pierwszy raz od dawna opanowana i pewna tego robi.
Uniosła głowę i pozwoliła po raz ostatni musnąć swą skórę promieniom słońca. Przymknęła powieki. Ostatni wdech z zapachem tych wszystkich kwiatów, które kwitły koło niej oraz róży, którą trzymała w dłoni. Ostatni zefir wyczuwalny na jej skórze. Ostatni widok poruszających się chmur i ostatni…
Krok.

* * *

Poczuła się jeszcze słabiej. Przed oczami miała wybuch blasku i tunel ciemności, który pochłaniał jej siły. Ciało straciło równowagę i zachwiała się w locie. Skrzydła opadły i owinęły wokół niej, a ona niczym czarno – złote pióro spadła w przepaść.

* * *

Magnus obudził się zlany potem i mocnym szarpnięciem zerwał ze snu Aleca. Chłopak spojrzał po czarowniku złowrogo, lecz widząc pierwszy raz strach w jego oczach spytał przejęty:
- Co się dzieje?
- Lucyna, muszę iść coś sprawdzić, muszę ją znaleźć.
- Coś się jej stało?! – spytał lekko drżącym tonem chłopak.
- Coś złego. – Wstał z łóżka i w pośpiechu założył szlafrok, po czym zniknął za drzwiami swego gabinetu.
Alec chwilę siedział w bezruchu i rozważał nad tym, czy Magnusowi będzie potrzebne do odnalezienia coś, co należało do dziewczyny. Chwilę bił się sam ze sobą, lecz zaraz wstał, podszedł do swojej torby i wyjmując kawałek papieru ruszył do czarownika.
Nie pukając, wszedł do środka, bez słowa podszedł do biurka, położył zawiniątko i na oczach Magnus rozwinął je ukazując…
Mały pukiel szatynowych włosów.   


piątek, 6 czerwca 2014

Rozdział 3# Walka ze wspomnieniami

Zanim wszyscy pojęli co słyszą, Lucy musiała jeszcze ponad dziesięć razy powtórzyć swoje nazwisko. Nie sądziła, że sprawi tą informacją takie wielkie poruszenie. Tam, skąd pochodziła, to nazwisko niewiele mówiło i nie miało wręcz żadnego znaczenia, prócz tego, że nosił je wygnaniec Cleve, poszukiwany listem gończym w całej Europie.
Gdy po raz kolejny Clary poprosiła, aby powtórzyła, dziewczyna nie wytrzymała i wrzasnęła na nią.
Nie wiedziała o co się rozchodzi, a wzrok zgromadzonych był, jak dla niej przerażający. Stała nadal przy parapecie, o który uderzały coraz większe krople deszczu. Koszulkę nadal miała mokrą od krwi, choć na ciele już nie widniały żadne rany. Przejechała ręką po kancie parapetu i wyczuła po nim wgłębienia po swoich pazurach.
Nie pamiętała co się działo w ciągu nocy, ale wiedziała, że musiała bardzo hałasować, gdyż drzwi do jej pokoju zostały wyważone.
- Lucyno, czy mogłabyś wreszcie nam trochę powyjaśniać, bo wiemy o tobie zaledwie strzępki, a znając cię dwa dni przeżyliśmy nie małe zaskoczenie – powiedział poważnie mężczyzna, po czym zwrócił się do swojej żony: – Maryse, przygotuj jej coś do jedzenia, wygląda na głodną. – Spojrzał po dziewczynie.
Kobieta bez słowa odwróciła się na pięcie i stukając obcasami wyszła z pokoju. Lucy patrzyła na mężczyznę nie wiedząc, co odpowiedzieć. Zarazem czuła trochę wdzięczności, jak i nienawiści.
- Lucy, chodź ze mną, dam ci jeszcze jakieś ubrania – powiedziała spokojnie Isabell, przerywając ciszę i spojrzała po reszcie. – Idźcie na śniadanie, my zaraz dojdziemy.
Podeszła do dziewczyny i łapiąc ją za rękę, wyprowadziła z pokoju i zabrała do swojego.
W czasie drogi tak samo, jak w chwili kiedy wybierała dla niej ciuchy, nic się nie odzywała. Może dla innych byłaby to krępująca cisza, lecz dla Lucy oznaczało to zbawienie.
Żyjąc samotnie nauczyła się być cichym, nawet przy ludziach. Zdołała zdusić w sobie nawyk wymuszonej rozmowy z osobą obecną w tym samym pomieszczeniu.
Pożyczenie i zmiana ubrania, miała zająć chwilę, a samo wybranie, Isabell zajęło ponad dwadzieścia minut.
W tym czasie Lucy zdążyła rozejrzeć się po jej intensywnie różowo – czarnym pokoju, rozczesać mocno skołtunione włosy, zaczesać je w wysoki warkocz przeplatany czarną chustką i ułożyć grzywkę. Obmyła się z zaschniętej krwi i przyjrzała ostatnio zdobytym blizną, które układały się na łopatkach niczym winorośl.
Gdy wreszcie Izzy zdecydowała się na ubiór, były to czarne rurki i tego samego koloru koszula oraz o trochę jaśniejszym odcieniu kamizelka. Lucy bez słowa założyła wszystko na siebie, lekko męcząc się przy spodniach, a następnie spokojnym krokiem wyszła za dziewczyną i obie skierowały się do jadalni.
Wszyscy już dawno zjedli to, co otrzymali i z rozdrażnieniem przyglądali się dziewczynom, które dopiero wchodziły do kuchni.
Alec z Jacem zaraz zmienili wyrazy twarzy na zaskoczone, kiedy ujrzeli odmienionego gościa. Lucy faktycznie, dość szykowanie wyglądała w tym ubiorze. Zdawała się być poważniejsza, starsza i groźniejsza. Idealnie pasowało z jej szaroniebieskimi oczami o czarnych obwódkach i ciemnych długich rzęsach.
Powoli usiadła przy stole i zaczęła spokojnie konsumować śniadanie podstawione przez Maryse. Wiedziała, że powinna się śpieszyć, gdyż każdy czekał, aż zacznie im wyjaśniać kim jest i co robi, lecz to ją najmniej obchodziło.
Musicie się nauczyć, że to ja teraz podaję reguły gry…

* * *

Intensywna woń kwiatów mocno drażniła jej nozdrza. Z każdym krokiem, jej ciało stawało się sztywniejsze, jakby przez nie przebiegała metalowa rura, utrzymująca ją wyprostowaną. Czuła, że do mokrego od potu czoła, przylepiają się kosmyki włosów, a sukienka targana lekkim, zwariowanym wręcz wiatrem, wydawała się coraz ciaśniejsza na klatce, która z każdą chwilą szybciej się unosiła i opadała.
W połowie dachu na chwilę zatrzymała się przy krzewie róż. Spojrzała na bujne, krwiste pąki, które na oczach rozwijały się i ukazywały swoje piękne wnętrze. Wokoło roznosił się ich słodki, uzależniający zapach.
Sięgnęła po jeden z kwiatów i zerwała go, kalecząc sobie przy tym palec. Nie zwracając na ukłucie żadnej uwagi, ruszyła dalej. Po szmaragdowej łodydze i rubinowych płatkach, powoli spływała ciemna krew i spadała kroplami, niczym łzy na ziemię, zostawiając ślad jej drogi.
Spokojnym krokiem, ze wzrokiem wpatrzonym w dal, doszła do krawędzi.
Na samą myśli, że dotarła, ucieszyła się w duchu, a na jej twarzy zagościł lekki uśmiech.

* * *

- Nazywam się Lucyna Graymark. Moim ojcem jest niejaki Lucian Graymark, a matką była Sferia Stell. – Po tych słowach miny Maryse i jej męża bardzo stężały. – Pochodzę z Polski, urodziłam się tam, mam obywatelstwo polskie, mówię po polsku, obchodzę polskie tradycje.
Zatrzymała się czekając na pytania, a zrazem, aby odpędzić złe emocje, nagromadzone wspomnieniami.
- Jesteś aniołem… upadłym. Urodziłaś się jako on, tak? Każdy dobrze wie, że kimś takim nie zostaje się „od tak” – rzekła Maryse
- Nie, nie jestem nim od urodzenia. Po prostu się nim stałam. Z dnia na dzień… – odpowiedziała uciekając wzrokiem od kobiety.
- Tak po prostu? – Zdziwili się wszyscy.
- Tak.
Na chwilę zapadła długa cisza, a każdy intensywnie myślał, czy to co teraz usłyszał jest prawdą, czy też kłamstwem. Dla państwa Lightwood’ów było to wręcz nie do zrozumienia. Oboje dużo czytali na temat aniołów, ich pochodzenia oraz przemian, więc wytłumaczenie dziewczyny nie było dla nich ani logiczne ani prawdziwe, lecz postanowili na razie przemilczeć tą sprawę.
- Lucy, wspominałaś, że miałaś ojczyma. – Isabell zaczęła inny temat, aby rozładować nieprzyjemne napięcie.
- Tak, miałam. Erek Poleys – wymawiając to nazwisko mimowolnie się wzdrygnęła.
- Znałem go. Młody, dość zaborczy, ale szanowany wśród Rady – powiedział pan Lightwood.
- Możliwe. Nie interesowałam się jego życiem – odparła zimno Lucy.
Ponownie wszyscy umilkli, a kolejny temat został zakończony w nieprzyjemnej atmosferze.
- Ty jesteś również wilkołakiem – rzekł w zadumie Alec.
- Tak. Geny ojca – odpowiedziała z niesmakiem.
Clary patrzyła na nią podejrzliwym wzrokiem, jakby próbowała odczytać z niej całą jej przeszłość. Była to syzyfowa praca, ponieważ dziewczyna była jak niezdobyta forteca.
- Luke, to mój ojczym – rzekła zimnym tonem.
- Ja mówię o Lucianie, a nie Luke’u.
- To jedna i ta sama osoba, jakbyś nie wiedziała – odparła szorstko.
- Oh – odezwała się z udawaną goryczą w głosie. – Ubolewam razem z tobą nad twoim nieszczęściem.
Clary nie wytrzymała i tych słów i gwałtownie wstając prawie wybiegła z jadalni, a tuż za nią poszedł Jace.
- Miłość to przereklamowane uczucie. Trzeba być wiernym, udawać szczęśliwego, przejętego, oszukiwać samego siebie. Miłość to jedno wielkie kłamstwo i wypaczone słówka – powiedziała Lucy z takim niesmakiem, jakby to co opisywała było wysypiskiem śmieci.
Rozejrzała się wokół siebie i ujrzała dość nieprzyjemne wyrazy twarzy zgromadzonych. Wiadomym było, że te słowa nie przypadną im do gustu bo były… prawdą.
Cicho westchnęła, po czym powróciła, jak dla niej do najważniejszego tematu.
- Ta Clary powiedziała, że Lucian jest jej ojczymem, więc musicie go znać oraz wiedzieć gdzie on mieszka.
- Tak, wiemy gdzie on mieszka, tylko po co ci jest jego adres i dlaczego masz zamiar się z nim spotkać, jeśli sama mi powiedziałaś, że go nienawidzisz? – spytała podejrzliwie Izzy.
- Ponieważ chce mu odebrać to, co on mi kiedyś dał… - odpowiedziała zimno i wstała.

* * *

Wszystko później potoczyło się wręcz błyskawicznie. Nikt nie zdołał jej powstrzymać, ani odwlec od postanowienia.
Była pewna, za pewna tego co robi.
Lightwood’owie wiedząc, że nic nie wskórają namowami, nawet przekupstwem, postanowili się poddać i podać dziewczynie adres jej ojca. Jednak, aby mieć większą kontrolę nad sytuacją ruszyli razem z nią.
- Tylko nie waż się odlatywać – rzekł ostro Alec wychodząc za nią z Instytutu i nakładając na ramię łuk i kołczan.
- Jakbym nawet to zrobiła, nie trafiłbyś mnie – odpowiedziała z lekkim rozbawieniem w głosie.
- Chcesz się przekonać?
- Skończcie! Nie pora na kłótnie – warknęła Isabell, wychodząc z budynku razem z rodzicami.
Jace’a i Clary nie udało się znaleźć, aby ich powiadomić, że wychodzą. Lucy to najmniej obchodziło. Nie przebierając się, ani nie biorąc żadnej broni, prócz dwóch sztyletów, które schowała po wewnętrznej stronie uda, zaraz ruszyła do drzwi.
Ona prowadziła całą podróż. Miała szybki, lekki i zgrabny chód, przyciągający uwagę przechodniów. Alec, który szedł za nią, cały czas się przyglądał, jak mocno wyżłobione biodra, rytmicznie się poruszały i lekko kręciły pod materiałem spodni.
Lucy na pierwszy rzut oka wyglądała, jak przeciętna nastolatka, lecz gdy przyjrzał jej się uważnie, ujrzał dość wysoką dziewczynę o długich zgrabnych ramionach, wypielęgnowanych rękach, jakby nigdy nie pracowały i zadbanych paznokciach. Jej sylwetka była autentyczną klepsydrą. Spore wklęśnięcie, wydatne biodro, płaski brzuch i niewielkie, acz kształtne piersi. Nogi, które widział za pierwszym razem na dachu, okazały się długie, wytrzymałe i dobrze wyrzeźbione. Co do twarzy, była poważna, pewna i dumna. Mały nosek, ciemnoróżowe usta odkreślające się na lekko opalonej skórze oraz spore szaro – niebieskie oczy, otoczone czarnymi rzęsami. Włosy dość długie, lecz krótsze od włosów jego siostry i w kolorze bardzo ciemnego blond z naturalnymi jasnymi pasemkami, dobrze kontrastującymi z czarną chustką przeplataną przez nie.
Wyglądała… Inaczej. Ani jak Nocna Łowczyni, ani jak wilkołak. Raczej, jak połączenie osoby z dwóch wieków.
Te przemyślenia, okazały zająć mu całą drogę, aż do komisariatu, który zajmowało stado Luke.
Lucy bez pukania weszła do środka i od razu skierowała się do głównego pomieszczenia. Po drodze kilka szczeniaków próbowało ją zatrzymać, lecz ona albo ich omijała albo strącała z drogi, bez najmniejszego wysiłku.
Będąc już w głównej sali, drogę zastawił jej barczysty mężczyzna o nieprzyjemnym wyrazie twarzy.
- Czego chcesz dzieciaku?! – warknął.
- Wyzywam na pojedynek nie jakiego Luciana Graymarka – rzekła na tyle głośno, aby usłyszeli ją wszyscy.
Wilkołak odsunął się i ukazał za sobą wysokiego mężczyznę o roztrzepanych włosach, okularach, w koszuli i zwykłych dżinsach.
- To ja jestem osobą, której szukasz – powiedział spokojnie. – Po co chcesz mnie wyzwać dziecko?
- Mam swoje powody – odparła beznamiętnie.
- Może inaczej da się je rozwiązać, niż przemocą? – spytał.
- Jak nawet, to ja nie chcę! - syknęła
- Spokojnie, może najpierw powiesz kim jesteś? – Spróbował załagodzić sytuację, lecz daremnie.
Lucy jednak na to nie zważała. Stała nadal dumna, lecz błyskawicznym ruchem wyjęła sztylety. Na ich widok Luke westchnął ze zrezygnowaniem i sam złapał za ostrze, które miał u paska.
Nie zdążył nawet go do końca wyjąć, gdy dziewczyna zaatakowała. W ostatniej chwili uniknął jej ciosu i chwytając pewnie nóż, zaczął parować jej ataki.
Stado utworzyło wokół nich krąg, w którym znaleźli się również Nocni Łowcy i z przerażeniem oglądali spektakl, który odgrywał się na ich oczach.
Lucy walczyła zawzięcie. Była pewna swych ataków. Nie przeszkadzało jej średnio odpowiednie ubranie oraz wysokie buty.
Lucian także okazał się wytrwałym zawodnikiem, umiał dobrze blokować i również zadawać ciosy, lecz ona owijała się na jego ostrzu i umykała niczym mgła przed pchnięciami. Po kilku chybionych atakach zbliżyła się do niego, aby zadać mocniejszy cios. Wykonała piruet i próbując wyskoczyć, poczuła ucisk na ramieniu. Luke złapał ją i przycisnął nóż do gardła. Dziewczyna w ostatniej chwili kopnęła go w nogę łamiąc kość. Upadł na podłogę, a Lucy postanowiła wykorzystać sytuację i zaatakowała ponownie. Nie sądziła jednak, że jej ojciec będzie na tyle szybki, aby pierwszy zadać cios. Ostrze przeszło przez jej udo w górę, aż do miednicy i przez nią, po czym drugą ręką złapał ją za ranę i mocno pociągnął, przez co zwaliła się na ziemię niczym ścięte drzewo. Od razu na niej usiadł i przyparł swoim ciężarem, nie pozwalając na żaden ruch. Uniósł ostrze nad głowę, aby zadać ostatni cios, gdy z tłumu wybiegła Maryse i powiedziała przerażona:
- Lucian, stój! To twoja córka.
Wilkołak spojrzał na nią zaskoczony, a dziewczyna odchyliła głowę i z ciężkim westchnieniem zemdlała.

* * *

Gdy Maryse, patrzyła na ich walkę, nie mogła uwierzyć, że wcześniej nie zauważyła tak dużego podobieństwa. Byli identyczni w ruchach, taktyce, lecz również i z wyglądu. Podobny kształt twarzy, chuda, wysoka sylwetka, gładka skóra.
Było to dla niej nie do pomyślenia, aby dziecko tak zażarcie chciało zabić własnego ojca, a on ją. Wiedziała, że będzie musiała to zakończyć, ponieważ każdy myślał, że dziewczyna walczy o władzę nad stadem.
Ona miała inny powód, nie była do końca pewna swego, ale wiedziała, że Lucyna żałuje iż się w ogóle urodziła i prawdopodobnie nie może się z tym pogodzić. Prawdopodobnie miała za mało odwagi, aby się sama zabić, więc wolała upuścić swego gniewu na osobie, która przyczyniła się do jej powstania, a to był niestety Luke…

 *  * *

Obudziła się w ciemnym pomieszczeniu. Żarówka nad jej głową migała złowrogo, a na nodze czuła czyiś ciepły dotyk. Powoli podniosła obolałą głowę, aby zobaczyć kto ją dotyka. Z zaskoczeniem zobaczyła młodą dziewczynę z włosami zaplecionymi w warkocze. Jej skóra była ciemniejszej karnacji niż innych. Wydawała się przyjazną, spokojną osobą, której miodowe oczy samoistnie przyciągały do niej każdego, kto w nie spojrzał.
- Co ty robisz? – zachrypiała.
Dziewczyna gwałtownie na nią spojrzała. W jej oczach zabłysły płomyki zdziwienia. Odsunęła rękę z nagiej skóry Lucy i przybliżyła się do jej twarzy.
- Opatrywałam ci ranę, bolało?
- Nie, nic nie czułam – odparła sama zaskakując siebie, że prócz uderzeń młota w głowie niczego nie odczuwała.
- Wiesz co, może pójdę po kogoś. Ja miałam ci tylko zatamować krwotok – powiedziała lekko zmieszana i pospiesznie wyszła z pomieszczenia.
Dziewczyna odprowadziła ją wzrokiem, po czym niezdarnie naciągnęła na siebie zniszczone spodnie.
Migająca żarówka zaczęła stawać się bardzo irytująca oraz bolesna przy światłowstręcie. Lucy powoli podniosła się i złapała z szafki obok łóżka pierwszy lepszy przedmiot. Przymrużyła oczy i wycelowała w strumień światła, a następnie z całej siły rzuciła w niego. Żarówka z hukiem pękła, i kaskadą szkła posypała się na ziemię.
Od strony wejścia podniosły się głosy, po czym do środka weszło kilka postaci. Niektórych już dobrze nawet znała. Wśród nich znaleźli się Lightwood’owie oraz jej ojciec i dziewczyna z warkoczykami.
- Co się tu dzieje?! – spytała zdenerwowana Maryse, stojąca w świetle wpadającym przez drzwi.
- Żarówka mnie irytowała, a nie mogłam wstać – odpowiedziała spokojnie i patrzyła z nienawiścią na swojego ojca.
Była pewna, że on także jej się przygląda. Nie widziała jego wyrazu twarzy, ale mogła się założyć, że nie jest on przyjazny. Cały czas milczał, aż wreszcie westchnął głośno i niezręcznie przeczesał włosy ręką.
- Możecie na chwilę wyjść, chciałbym porozmawiać chwilę ze… swoją córką – ostatnie słowa wypowiedział wręcz szepcząc.
Nikt nie odpowiedział. Każdy odwrócił się i wyszedł z pomieszczenia. Gdy drzwi się zamknęły, a pomieszczenie otoczyła dość gęsta ciemność, Lucian powoli zaczął się zbliżaj do łóżka.
- Nie podchodź! – warknęła i odsunęła się w kąt.
- Uspokój się, nic ci nie zrobię.
- Ale ja zrobię tobie, jak się zbliżysz – załkała nie wiedząc czemu nie potrafi zapanować nad łamiącym się głosem.
Nie miała zamiaru płakać, ale to działo się wbrew jej woli. Całe życie chciała dopaść swojego ojca i wsadzić mu nóż w serce, ale gdy wreszcie go znalazła, okazało się to zbyt ciężkie jak dla niej zadanie. Coś ją cały czas powstrzymywało, blokowało od środka. Nie wiedziała czy jest to po prostu litość, czy może po prostu go wewnętrznie kocha.
- Lucyno, uspokój się. – Zbliżył się do niej i usiadł na łóżku.
Nie sprzeciwiła się temu, tylko jeszcze mocniej wcisnęła się w ścianę.
- Wiem dobrze, że jest ci ciężko. Mnie samemu nie jest łatwo pojąć, że mam dziecko. Gdy tylko Maryse powiedziała mi, że jesteś moją córką, to od razu domyśliłem się, kim jest twoja matka.
Lucy milczała, lecz trochę się przybliżyła i otarła łzy, czekając na odpowiedź.
- Jest to Sferia Stell, prawda?
Lekko przytaknęła głową i starała się przełknąć kolejne słone krople wyciskające się z jej oczu.
- Nigdy mi nie powiedziała, że ma ze mną dziecko. Prawdę mówiąc wiele lat jej nie widziałem na oczy. Jak się miewa? – spytał zamyślony
- Nie żyje – załkała ponownie i wbiła twarz w poduszkę, odpychając widok twarzy swojej matki z myśli.