piątek, 6 czerwca 2014

Rozdział 3# Walka ze wspomnieniami

Zanim wszyscy pojęli co słyszą, Lucy musiała jeszcze ponad dziesięć razy powtórzyć swoje nazwisko. Nie sądziła, że sprawi tą informacją takie wielkie poruszenie. Tam, skąd pochodziła, to nazwisko niewiele mówiło i nie miało wręcz żadnego znaczenia, prócz tego, że nosił je wygnaniec Cleve, poszukiwany listem gończym w całej Europie.
Gdy po raz kolejny Clary poprosiła, aby powtórzyła, dziewczyna nie wytrzymała i wrzasnęła na nią.
Nie wiedziała o co się rozchodzi, a wzrok zgromadzonych był, jak dla niej przerażający. Stała nadal przy parapecie, o który uderzały coraz większe krople deszczu. Koszulkę nadal miała mokrą od krwi, choć na ciele już nie widniały żadne rany. Przejechała ręką po kancie parapetu i wyczuła po nim wgłębienia po swoich pazurach.
Nie pamiętała co się działo w ciągu nocy, ale wiedziała, że musiała bardzo hałasować, gdyż drzwi do jej pokoju zostały wyważone.
- Lucyno, czy mogłabyś wreszcie nam trochę powyjaśniać, bo wiemy o tobie zaledwie strzępki, a znając cię dwa dni przeżyliśmy nie małe zaskoczenie – powiedział poważnie mężczyzna, po czym zwrócił się do swojej żony: – Maryse, przygotuj jej coś do jedzenia, wygląda na głodną. – Spojrzał po dziewczynie.
Kobieta bez słowa odwróciła się na pięcie i stukając obcasami wyszła z pokoju. Lucy patrzyła na mężczyznę nie wiedząc, co odpowiedzieć. Zarazem czuła trochę wdzięczności, jak i nienawiści.
- Lucy, chodź ze mną, dam ci jeszcze jakieś ubrania – powiedziała spokojnie Isabell, przerywając ciszę i spojrzała po reszcie. – Idźcie na śniadanie, my zaraz dojdziemy.
Podeszła do dziewczyny i łapiąc ją za rękę, wyprowadziła z pokoju i zabrała do swojego.
W czasie drogi tak samo, jak w chwili kiedy wybierała dla niej ciuchy, nic się nie odzywała. Może dla innych byłaby to krępująca cisza, lecz dla Lucy oznaczało to zbawienie.
Żyjąc samotnie nauczyła się być cichym, nawet przy ludziach. Zdołała zdusić w sobie nawyk wymuszonej rozmowy z osobą obecną w tym samym pomieszczeniu.
Pożyczenie i zmiana ubrania, miała zająć chwilę, a samo wybranie, Isabell zajęło ponad dwadzieścia minut.
W tym czasie Lucy zdążyła rozejrzeć się po jej intensywnie różowo – czarnym pokoju, rozczesać mocno skołtunione włosy, zaczesać je w wysoki warkocz przeplatany czarną chustką i ułożyć grzywkę. Obmyła się z zaschniętej krwi i przyjrzała ostatnio zdobytym blizną, które układały się na łopatkach niczym winorośl.
Gdy wreszcie Izzy zdecydowała się na ubiór, były to czarne rurki i tego samego koloru koszula oraz o trochę jaśniejszym odcieniu kamizelka. Lucy bez słowa założyła wszystko na siebie, lekko męcząc się przy spodniach, a następnie spokojnym krokiem wyszła za dziewczyną i obie skierowały się do jadalni.
Wszyscy już dawno zjedli to, co otrzymali i z rozdrażnieniem przyglądali się dziewczynom, które dopiero wchodziły do kuchni.
Alec z Jacem zaraz zmienili wyrazy twarzy na zaskoczone, kiedy ujrzeli odmienionego gościa. Lucy faktycznie, dość szykowanie wyglądała w tym ubiorze. Zdawała się być poważniejsza, starsza i groźniejsza. Idealnie pasowało z jej szaroniebieskimi oczami o czarnych obwódkach i ciemnych długich rzęsach.
Powoli usiadła przy stole i zaczęła spokojnie konsumować śniadanie podstawione przez Maryse. Wiedziała, że powinna się śpieszyć, gdyż każdy czekał, aż zacznie im wyjaśniać kim jest i co robi, lecz to ją najmniej obchodziło.
Musicie się nauczyć, że to ja teraz podaję reguły gry…

* * *

Intensywna woń kwiatów mocno drażniła jej nozdrza. Z każdym krokiem, jej ciało stawało się sztywniejsze, jakby przez nie przebiegała metalowa rura, utrzymująca ją wyprostowaną. Czuła, że do mokrego od potu czoła, przylepiają się kosmyki włosów, a sukienka targana lekkim, zwariowanym wręcz wiatrem, wydawała się coraz ciaśniejsza na klatce, która z każdą chwilą szybciej się unosiła i opadała.
W połowie dachu na chwilę zatrzymała się przy krzewie róż. Spojrzała na bujne, krwiste pąki, które na oczach rozwijały się i ukazywały swoje piękne wnętrze. Wokoło roznosił się ich słodki, uzależniający zapach.
Sięgnęła po jeden z kwiatów i zerwała go, kalecząc sobie przy tym palec. Nie zwracając na ukłucie żadnej uwagi, ruszyła dalej. Po szmaragdowej łodydze i rubinowych płatkach, powoli spływała ciemna krew i spadała kroplami, niczym łzy na ziemię, zostawiając ślad jej drogi.
Spokojnym krokiem, ze wzrokiem wpatrzonym w dal, doszła do krawędzi.
Na samą myśli, że dotarła, ucieszyła się w duchu, a na jej twarzy zagościł lekki uśmiech.

* * *

- Nazywam się Lucyna Graymark. Moim ojcem jest niejaki Lucian Graymark, a matką była Sferia Stell. – Po tych słowach miny Maryse i jej męża bardzo stężały. – Pochodzę z Polski, urodziłam się tam, mam obywatelstwo polskie, mówię po polsku, obchodzę polskie tradycje.
Zatrzymała się czekając na pytania, a zrazem, aby odpędzić złe emocje, nagromadzone wspomnieniami.
- Jesteś aniołem… upadłym. Urodziłaś się jako on, tak? Każdy dobrze wie, że kimś takim nie zostaje się „od tak” – rzekła Maryse
- Nie, nie jestem nim od urodzenia. Po prostu się nim stałam. Z dnia na dzień… – odpowiedziała uciekając wzrokiem od kobiety.
- Tak po prostu? – Zdziwili się wszyscy.
- Tak.
Na chwilę zapadła długa cisza, a każdy intensywnie myślał, czy to co teraz usłyszał jest prawdą, czy też kłamstwem. Dla państwa Lightwood’ów było to wręcz nie do zrozumienia. Oboje dużo czytali na temat aniołów, ich pochodzenia oraz przemian, więc wytłumaczenie dziewczyny nie było dla nich ani logiczne ani prawdziwe, lecz postanowili na razie przemilczeć tą sprawę.
- Lucy, wspominałaś, że miałaś ojczyma. – Isabell zaczęła inny temat, aby rozładować nieprzyjemne napięcie.
- Tak, miałam. Erek Poleys – wymawiając to nazwisko mimowolnie się wzdrygnęła.
- Znałem go. Młody, dość zaborczy, ale szanowany wśród Rady – powiedział pan Lightwood.
- Możliwe. Nie interesowałam się jego życiem – odparła zimno Lucy.
Ponownie wszyscy umilkli, a kolejny temat został zakończony w nieprzyjemnej atmosferze.
- Ty jesteś również wilkołakiem – rzekł w zadumie Alec.
- Tak. Geny ojca – odpowiedziała z niesmakiem.
Clary patrzyła na nią podejrzliwym wzrokiem, jakby próbowała odczytać z niej całą jej przeszłość. Była to syzyfowa praca, ponieważ dziewczyna była jak niezdobyta forteca.
- Luke, to mój ojczym – rzekła zimnym tonem.
- Ja mówię o Lucianie, a nie Luke’u.
- To jedna i ta sama osoba, jakbyś nie wiedziała – odparła szorstko.
- Oh – odezwała się z udawaną goryczą w głosie. – Ubolewam razem z tobą nad twoim nieszczęściem.
Clary nie wytrzymała i tych słów i gwałtownie wstając prawie wybiegła z jadalni, a tuż za nią poszedł Jace.
- Miłość to przereklamowane uczucie. Trzeba być wiernym, udawać szczęśliwego, przejętego, oszukiwać samego siebie. Miłość to jedno wielkie kłamstwo i wypaczone słówka – powiedziała Lucy z takim niesmakiem, jakby to co opisywała było wysypiskiem śmieci.
Rozejrzała się wokół siebie i ujrzała dość nieprzyjemne wyrazy twarzy zgromadzonych. Wiadomym było, że te słowa nie przypadną im do gustu bo były… prawdą.
Cicho westchnęła, po czym powróciła, jak dla niej do najważniejszego tematu.
- Ta Clary powiedziała, że Lucian jest jej ojczymem, więc musicie go znać oraz wiedzieć gdzie on mieszka.
- Tak, wiemy gdzie on mieszka, tylko po co ci jest jego adres i dlaczego masz zamiar się z nim spotkać, jeśli sama mi powiedziałaś, że go nienawidzisz? – spytała podejrzliwie Izzy.
- Ponieważ chce mu odebrać to, co on mi kiedyś dał… - odpowiedziała zimno i wstała.

* * *

Wszystko później potoczyło się wręcz błyskawicznie. Nikt nie zdołał jej powstrzymać, ani odwlec od postanowienia.
Była pewna, za pewna tego co robi.
Lightwood’owie wiedząc, że nic nie wskórają namowami, nawet przekupstwem, postanowili się poddać i podać dziewczynie adres jej ojca. Jednak, aby mieć większą kontrolę nad sytuacją ruszyli razem z nią.
- Tylko nie waż się odlatywać – rzekł ostro Alec wychodząc za nią z Instytutu i nakładając na ramię łuk i kołczan.
- Jakbym nawet to zrobiła, nie trafiłbyś mnie – odpowiedziała z lekkim rozbawieniem w głosie.
- Chcesz się przekonać?
- Skończcie! Nie pora na kłótnie – warknęła Isabell, wychodząc z budynku razem z rodzicami.
Jace’a i Clary nie udało się znaleźć, aby ich powiadomić, że wychodzą. Lucy to najmniej obchodziło. Nie przebierając się, ani nie biorąc żadnej broni, prócz dwóch sztyletów, które schowała po wewnętrznej stronie uda, zaraz ruszyła do drzwi.
Ona prowadziła całą podróż. Miała szybki, lekki i zgrabny chód, przyciągający uwagę przechodniów. Alec, który szedł za nią, cały czas się przyglądał, jak mocno wyżłobione biodra, rytmicznie się poruszały i lekko kręciły pod materiałem spodni.
Lucy na pierwszy rzut oka wyglądała, jak przeciętna nastolatka, lecz gdy przyjrzał jej się uważnie, ujrzał dość wysoką dziewczynę o długich zgrabnych ramionach, wypielęgnowanych rękach, jakby nigdy nie pracowały i zadbanych paznokciach. Jej sylwetka była autentyczną klepsydrą. Spore wklęśnięcie, wydatne biodro, płaski brzuch i niewielkie, acz kształtne piersi. Nogi, które widział za pierwszym razem na dachu, okazały się długie, wytrzymałe i dobrze wyrzeźbione. Co do twarzy, była poważna, pewna i dumna. Mały nosek, ciemnoróżowe usta odkreślające się na lekko opalonej skórze oraz spore szaro – niebieskie oczy, otoczone czarnymi rzęsami. Włosy dość długie, lecz krótsze od włosów jego siostry i w kolorze bardzo ciemnego blond z naturalnymi jasnymi pasemkami, dobrze kontrastującymi z czarną chustką przeplataną przez nie.
Wyglądała… Inaczej. Ani jak Nocna Łowczyni, ani jak wilkołak. Raczej, jak połączenie osoby z dwóch wieków.
Te przemyślenia, okazały zająć mu całą drogę, aż do komisariatu, który zajmowało stado Luke.
Lucy bez pukania weszła do środka i od razu skierowała się do głównego pomieszczenia. Po drodze kilka szczeniaków próbowało ją zatrzymać, lecz ona albo ich omijała albo strącała z drogi, bez najmniejszego wysiłku.
Będąc już w głównej sali, drogę zastawił jej barczysty mężczyzna o nieprzyjemnym wyrazie twarzy.
- Czego chcesz dzieciaku?! – warknął.
- Wyzywam na pojedynek nie jakiego Luciana Graymarka – rzekła na tyle głośno, aby usłyszeli ją wszyscy.
Wilkołak odsunął się i ukazał za sobą wysokiego mężczyznę o roztrzepanych włosach, okularach, w koszuli i zwykłych dżinsach.
- To ja jestem osobą, której szukasz – powiedział spokojnie. – Po co chcesz mnie wyzwać dziecko?
- Mam swoje powody – odparła beznamiętnie.
- Może inaczej da się je rozwiązać, niż przemocą? – spytał.
- Jak nawet, to ja nie chcę! - syknęła
- Spokojnie, może najpierw powiesz kim jesteś? – Spróbował załagodzić sytuację, lecz daremnie.
Lucy jednak na to nie zważała. Stała nadal dumna, lecz błyskawicznym ruchem wyjęła sztylety. Na ich widok Luke westchnął ze zrezygnowaniem i sam złapał za ostrze, które miał u paska.
Nie zdążył nawet go do końca wyjąć, gdy dziewczyna zaatakowała. W ostatniej chwili uniknął jej ciosu i chwytając pewnie nóż, zaczął parować jej ataki.
Stado utworzyło wokół nich krąg, w którym znaleźli się również Nocni Łowcy i z przerażeniem oglądali spektakl, który odgrywał się na ich oczach.
Lucy walczyła zawzięcie. Była pewna swych ataków. Nie przeszkadzało jej średnio odpowiednie ubranie oraz wysokie buty.
Lucian także okazał się wytrwałym zawodnikiem, umiał dobrze blokować i również zadawać ciosy, lecz ona owijała się na jego ostrzu i umykała niczym mgła przed pchnięciami. Po kilku chybionych atakach zbliżyła się do niego, aby zadać mocniejszy cios. Wykonała piruet i próbując wyskoczyć, poczuła ucisk na ramieniu. Luke złapał ją i przycisnął nóż do gardła. Dziewczyna w ostatniej chwili kopnęła go w nogę łamiąc kość. Upadł na podłogę, a Lucy postanowiła wykorzystać sytuację i zaatakowała ponownie. Nie sądziła jednak, że jej ojciec będzie na tyle szybki, aby pierwszy zadać cios. Ostrze przeszło przez jej udo w górę, aż do miednicy i przez nią, po czym drugą ręką złapał ją za ranę i mocno pociągnął, przez co zwaliła się na ziemię niczym ścięte drzewo. Od razu na niej usiadł i przyparł swoim ciężarem, nie pozwalając na żaden ruch. Uniósł ostrze nad głowę, aby zadać ostatni cios, gdy z tłumu wybiegła Maryse i powiedziała przerażona:
- Lucian, stój! To twoja córka.
Wilkołak spojrzał na nią zaskoczony, a dziewczyna odchyliła głowę i z ciężkim westchnieniem zemdlała.

* * *

Gdy Maryse, patrzyła na ich walkę, nie mogła uwierzyć, że wcześniej nie zauważyła tak dużego podobieństwa. Byli identyczni w ruchach, taktyce, lecz również i z wyglądu. Podobny kształt twarzy, chuda, wysoka sylwetka, gładka skóra.
Było to dla niej nie do pomyślenia, aby dziecko tak zażarcie chciało zabić własnego ojca, a on ją. Wiedziała, że będzie musiała to zakończyć, ponieważ każdy myślał, że dziewczyna walczy o władzę nad stadem.
Ona miała inny powód, nie była do końca pewna swego, ale wiedziała, że Lucyna żałuje iż się w ogóle urodziła i prawdopodobnie nie może się z tym pogodzić. Prawdopodobnie miała za mało odwagi, aby się sama zabić, więc wolała upuścić swego gniewu na osobie, która przyczyniła się do jej powstania, a to był niestety Luke…

 *  * *

Obudziła się w ciemnym pomieszczeniu. Żarówka nad jej głową migała złowrogo, a na nodze czuła czyiś ciepły dotyk. Powoli podniosła obolałą głowę, aby zobaczyć kto ją dotyka. Z zaskoczeniem zobaczyła młodą dziewczynę z włosami zaplecionymi w warkocze. Jej skóra była ciemniejszej karnacji niż innych. Wydawała się przyjazną, spokojną osobą, której miodowe oczy samoistnie przyciągały do niej każdego, kto w nie spojrzał.
- Co ty robisz? – zachrypiała.
Dziewczyna gwałtownie na nią spojrzała. W jej oczach zabłysły płomyki zdziwienia. Odsunęła rękę z nagiej skóry Lucy i przybliżyła się do jej twarzy.
- Opatrywałam ci ranę, bolało?
- Nie, nic nie czułam – odparła sama zaskakując siebie, że prócz uderzeń młota w głowie niczego nie odczuwała.
- Wiesz co, może pójdę po kogoś. Ja miałam ci tylko zatamować krwotok – powiedziała lekko zmieszana i pospiesznie wyszła z pomieszczenia.
Dziewczyna odprowadziła ją wzrokiem, po czym niezdarnie naciągnęła na siebie zniszczone spodnie.
Migająca żarówka zaczęła stawać się bardzo irytująca oraz bolesna przy światłowstręcie. Lucy powoli podniosła się i złapała z szafki obok łóżka pierwszy lepszy przedmiot. Przymrużyła oczy i wycelowała w strumień światła, a następnie z całej siły rzuciła w niego. Żarówka z hukiem pękła, i kaskadą szkła posypała się na ziemię.
Od strony wejścia podniosły się głosy, po czym do środka weszło kilka postaci. Niektórych już dobrze nawet znała. Wśród nich znaleźli się Lightwood’owie oraz jej ojciec i dziewczyna z warkoczykami.
- Co się tu dzieje?! – spytała zdenerwowana Maryse, stojąca w świetle wpadającym przez drzwi.
- Żarówka mnie irytowała, a nie mogłam wstać – odpowiedziała spokojnie i patrzyła z nienawiścią na swojego ojca.
Była pewna, że on także jej się przygląda. Nie widziała jego wyrazu twarzy, ale mogła się założyć, że nie jest on przyjazny. Cały czas milczał, aż wreszcie westchnął głośno i niezręcznie przeczesał włosy ręką.
- Możecie na chwilę wyjść, chciałbym porozmawiać chwilę ze… swoją córką – ostatnie słowa wypowiedział wręcz szepcząc.
Nikt nie odpowiedział. Każdy odwrócił się i wyszedł z pomieszczenia. Gdy drzwi się zamknęły, a pomieszczenie otoczyła dość gęsta ciemność, Lucian powoli zaczął się zbliżaj do łóżka.
- Nie podchodź! – warknęła i odsunęła się w kąt.
- Uspokój się, nic ci nie zrobię.
- Ale ja zrobię tobie, jak się zbliżysz – załkała nie wiedząc czemu nie potrafi zapanować nad łamiącym się głosem.
Nie miała zamiaru płakać, ale to działo się wbrew jej woli. Całe życie chciała dopaść swojego ojca i wsadzić mu nóż w serce, ale gdy wreszcie go znalazła, okazało się to zbyt ciężkie jak dla niej zadanie. Coś ją cały czas powstrzymywało, blokowało od środka. Nie wiedziała czy jest to po prostu litość, czy może po prostu go wewnętrznie kocha.
- Lucyno, uspokój się. – Zbliżył się do niej i usiadł na łóżku.
Nie sprzeciwiła się temu, tylko jeszcze mocniej wcisnęła się w ścianę.
- Wiem dobrze, że jest ci ciężko. Mnie samemu nie jest łatwo pojąć, że mam dziecko. Gdy tylko Maryse powiedziała mi, że jesteś moją córką, to od razu domyśliłem się, kim jest twoja matka.
Lucy milczała, lecz trochę się przybliżyła i otarła łzy, czekając na odpowiedź.
- Jest to Sferia Stell, prawda?
Lekko przytaknęła głową i starała się przełknąć kolejne słone krople wyciskające się z jej oczu.
- Nigdy mi nie powiedziała, że ma ze mną dziecko. Prawdę mówiąc wiele lat jej nie widziałem na oczy. Jak się miewa? – spytał zamyślony
- Nie żyje – załkała ponownie i wbiła twarz w poduszkę, odpychając widok twarzy swojej matki z myśli.




5 komentarzy:

  1. Hmmmmm.... Jakby to powiedzieć..? ŻĄDAM KOLEJNEGO ROZDZIAŁU! NIE WIEM ILE MASZ LAT ALE ŚWIETNIE PISZESZ NO I .... ŻĄDAM KOLEJNEGO ROZDZIAŁU!!!!!!?

    OdpowiedzUsuń
  2. Wow! Nie wiem jak mam się czuć, zastraszona czy szczęśliwa, a lat mam 15 jakbyś chciała wiedzieć ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Cudoooo ! Kocham DA a ty świetnie piszesz. Masz talent <3

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję, nie wiem czy mam talent, jak mam to go ostro szlifuję :D

      Usuń
  4. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń