wtorek, 3 lutego 2015

Rozdział #13 - Żelazne Skrzydła


Ahh tak... Po baaaaaaardzo długiej przerwie wreszcie udało mi się napisać rozdział. Nawet przed terminem! (miałam go wstawić 6). Postaram się już tak bardzo nie zaniechać tej opowieści i mam nadzieję, że pojawią się nowi czytelnicy, jak i nowe komentarze! Tak jak obiecałam mamy tutaj troszkę więcej Sebastiana :3 
__________________________________________________________________

Zastanawiał się, przed czym ucieka. Przed śmiercią? Przed kodeksem?
Przed sobą?
Każdy dzień w podróży doprowadzał jego ciało do większych skurczów i zawrotów głowy. Czuł się słabo i wiedział, że to przez jego ból psychiczny, przez strach. Nie zastanawiał się, dokąd idzie, choć cieszył się, że w ogóle gdzieś podąża, że ta wędrówka go uspokaja, oddala od epicentrum wszystkiego, co go zmieniło.
Parabatai
Zawsze sądził, że ta więź nigdy nie podzieli ludzi, że mimo wszystko ci, którzy zostali nią związani wspomogę siebie, zrozumieją, poradzą… uratują. Mijały powoli kolejne tygodnie od tego, jak ostatni raz widział jego oczy. Nieprzeniknione głębiny, dwie czarne źrenice, przyglądające się jemu, a w ręce nóż. Pocałunek złożony na ostrzu i dłonie, które mu je podają oraz słowa docierające do jego uszu będące niezrozumiałą masą dźwięków, które ranią go, choć ich nie pojmuje.
Dlaczego?
Co się dzieje?
Kim jesteś, co się stało? Jak możesz mi to robić, jak możesz mnie zostawiać?
Parabatai – wieź została przerwana.
Pamiętał, jak on mówił, że to wszystko się skończyło już wcześniej, kiedy się przemienił, ale on sądził inaczej. On był pewien innego i nie mylił się. On złamał przysięgę, przerwał ją, kiedy odsunął się od niego. Brzydził się go.
Tak…
Widział to w jego oczach. Ta nieukrywana pogarda, do tego, kim się stał… Czym się stał.
Kiedyś oboje drwili i gardzili Podziemnymi, strony medalu jednak się odwróciły. To go przerażało, zmuszało do ucieczki, do przełknięcia łez. Z dnia na dzień coraz bardziej zastanawiał się, czym jest Krąg, jak on działa, kogo on łączy i jaki ma swój cel?
Kiedyś to wszystko wydawało się takie proste, banalne.
Postawić się.
Zmienić świat.
Ukazać, że Nocni Łowcy są najważniejsi.
Trzy proste punkty, które wydawały się dla nich najważniejszym zadaniem na świecie, że to ich główny cel istnienia i, gdy tego nie wykonają zmarnują swą szansę daną od samego Boga.
Idąc dalej przed siebie zastanawiał się czy śmiać się z tej ideologii, czy płakać nad własną głupotą. Nie mógł zrozumieć, że stając się ofiarą dopiero pojął, jakie to wszystko jest błędne, niezgodne z morałami, z tym, czego naucza Mądrość Wyższa.
Nie sądził, aby ktoś go pojął, zrozumiał, bo nikt nie wiedział, jak być po drugiej stronie, jak stać się kimś, na kogo się polowało, którego krew uważało za truciznę, a przebywanie w samym otoczeniu z taką bestią za największy możliwy dyshonor, który można było z siebie tylko zmyć posoką Podziemnego. Łzy same mu spłynęły po policzkach, gdy przypomniał sobie, jak oboje stali w kręgu, jak trzymali się za ręce i nakładali na siebie Znaki, a ich dusze powoli łączyły się ze sobą, aby stać się jednością.
- Byłem niewolnikiem – szepnął sam do siebie i mimowolnie przejechał po białej bliźnie na piersi.
Stając się parabatai oddał całą swą wolę, zrobił się podatny na każdy jego najmniejszy gest, a słowa były niczym treść Biblii pisanej dłonią Boga. To go przerażało, wręcz onieśmielało, jednak poprzysiągł, że to zmieni, że naprawi, co zostało zniszczone, a Krąg nigdy więcej nie zniszczy żadnego młodego umysłu, którego anarchistyczna wola będzie pchała do coraz to śmielszych czynów popędzanych szaleństwem kogoś, kto sam siebie wypaczył lata temu wierząc, że na świecie istnieje jeszcze znaczenie „czystości krwi”, mimo iż to już dawno zostało zniszczone, zdegradowane przez rasę ludzką i zapomniane, skryte pod mgłą wspomnień Przyziemnych.
Lasy, pola, wioski, niewielkie miasteczka. Gdzie zaszedł nikt nie widział w nim potwora. Był dla nich zwykłym człowiekiem, trochę zaniedbanym, często głodnym i zmęczonym, ale człowiekiem. Nikt nie mówił na niego „zwierzę”, czy „bestia”. Nikt nie wytykał go palcem, nie odsuwał się, gdy zasiadał przy barze, a do żadnego napoju mu niczego nie dolewano lub nie podnoszono cen.
To go w czymś uświadomiło, pojął całą sytuację rzeczy.
On nie był potworem, którego rozpoznaje się, gdy tylko człowiek na niego spojrzy. Był taki jak inni i jak reszta miał prawo żyć, prawo rozwijać się, naprawiać i popełniać kolejne błędy. Miał prawo, tak jak inni wyrażać swoje opinie, okazywać uczucia, robić… wszystko.
Przemiana nie oznaczała końca, to był początek. Poczuł, że może zacząć od nowa i spróbować wszystko naprawić, może nawet… Nie, nie teraz.
Wioski zmieniły się w miasteczka, a później wielkie miasta. Szedł ich ulicami, oglądał cuda ludzkiej architektury i swoich pobratymców. Przechodził koło wielu Instytutów i gdzieś głęboko w nim coś go bolało, ale przestał na to zważać. Miał nowy cel, chciał zrobić to, co kiedyś już zrobiła znana mu osoba. Kiedyś, go to zdziwiło, w tamtej chwili imponowało.
   Nie wiedział skąd znał drogę, nawet jak mu się udało zrozumieć znaki, na których nazwy były dla niego kompletnie niezrozumiałe. Nogi same go niosły, prowadziły, wskazywały cel, a on się nie sprzeciwiał. Gdy kazały mu iść przez pola, szedł, gdy prowadziły do zabudowań również to robił, aż wreszcie udało mu się dojść, tam gdzie chciał.
Stojąc przed podwójnymi, dębowymi drzwiami pięknej rezydencji zaczął odczuwać niepewność.
Czy ja powinienem tu być?
Przyjrzał się domowi, po czym przeniósł się w otchłań wspomnień…

- Dokąd teraz pójdziesz?
Uśmiechnęła się do niego, lecz był to uśmiech, który miał jedynie skryć największy ból. Z miejsca zauważył, że jej oczy są podpuchnięte.
- A gdzie mam iść Lucjanie? Wrócę do rodzinnych stron. Mam tam swoją rezydencję. Teraz stoi pusta, ale jestem pewna, że nic jej nie jest. Podobnież należała ona do mojej babki, a wybudowali ją jej rodzice. Tam jest mój dom i do niego wrócę, jeśli tutaj nikt mnie nie chce.
- Nie mów tak! Idris to nasz dom, nasz wspólny. On należy do każdego Nefilim i nie powinnaś tak mówić.
Zaśmiała się bez krzty wesołości i pogłaskała jego policzek.
- Nie mam tutaj nikogo, a w Polsce się urodziłam i wychowałam. Tam powinnam teraz być.
Nic jej nie odpowiedział, chociaż na usta cisnęło mu się tysiące słów. Próbował nawet zrobić minę zbitego psiaka, jednak to nic nie pomagało, była zbyt pewna swojej decyzji.
- A jak cię tam znajdę? – spytał, kiedy zaczęła się odwracać.
- Nogi same cię do mnie zaprowadzą Lucjanie, o to się przejmować nie musisz – rzuciła przez ramię i ruszyła ulicami Alicante.

Wziął głęboki oddech i zapukał. Wsłuchiwał się, jak kroki po drugiej stronie stają się coraz głośniejsze, po czym przyglądał się, jak drzwi z lekkim zgrzytem się otwierają.
Gdy na nią spojrzał worek marynarski sam wypadł mu z ręki i bez słowa objął ją z całej siły, a ta zaczęła się śmiać.
- Mówiłam ci Lucjanie, że gdy przyjdzie czas sam do mnie dotrzesz.

* * *

Powoli weszła do zaciemnionego pokoju, w którego kątach paliły się wielkie, zabarwione na czerwono woskowe świecie. Na ścianach wisiały wiśniowe arrasy dobrze kontrastujące z czernią ścian. Nie było wiele mebli, zaledwie kilka komód, krzesło, dwa skórzane fotele oraz wielkie łóżko z jedwabnym baldachimem. Powoli zbliżyła się do niego nie zwracając uwagi, że po drugiej stronie ktoś siedzi.
- Camille – wypowiedział imię tak zmysłowo, że po ciele przeszedł dreszcz pożądania.
Spojrzała w ciemność, a jej oczy od razu wychwyciły jego postać. Białe włosy kontrastowały z ciemnością, a spodnie zlewały się ze kolorem ścian. Dopiero, gdy wstał zwróciła uwagę, że nie ma na sobie koszulki i jego ciało – dość dobrze wyrzeźbione – zachwyciło ją, a dziwne ciepło zawładnęło jej wnętrzem, gdy przyjrzała się mięśniom grającym pod skórą.
Sebastian ledwo powstrzymał się od chichotu widząc jej wyraz twarzy. Mieszanki strachu i pożądania, z lekką nutą niepewności.
- Panie – odpowiedziała pośpiesznie, przypominając sobie, że ma zachować takt.
Zbliżył się do niej i uśmiechnął widząc, jak próbuję zapanować nad igrającymi z nią emocjami. Dotknął zimnymi palcami jej policzka i delikatnie pogłaskał.
- Odpuśćmy sobie formalności. - Powoli podniosła na niego wzrok i skupiła się w czarnych, jak tunele nieprzeniknionych oczach. – Wiesz, dlaczego kazałem ci tu przyjść?
- Nie – odparła powoli i starała się powstrzymać przed drżeniem ciała.
Uśmiechnął się delikatnie, a jego dłoń zjechał z policzka na szyję i odwinęła kołnierzyk bordowej koszuli, na którą miała nałożony gorset. Opuszkami palców przejechał po widocznej tętnicy i zatrzymał się na dwóch czerwonych otworach. Miejscach, gdzie jej ukochana ją ugryzła i bestialsko wypiła jej krew.
- Nie chciałaś się Przemienić. Nawet nie wiedziałaś, że ona była wampirem, prawda? Zachwycił cię jej wdzięk, stateczność oraz odmienność od społeczeństwa. Szybko się do siebie zbliżyłyście, a gdy wyczuła, że jesteś jej całkowicie podatna wykorzystała to.
Każde jego słowo doprowadzało, że coraz bardziej się spinała, a skóra choć blada, zdawała się być biała jak płótno.
- Później jej już nie widziałam. Opuściła mnie na cmentarzu, kiedy nauczyła mnie polować, lecz poszukuję jej…
- Aby się zemścić – dokończył za nią i skierował się w stronę komody. – Już nie musisz.
Przyjrzała się, jak powoli podnosi dużą fiolkę krwi oraz spory pukiel ciemnych włosów.
Widząc jej zaskoczoną minę zaśmiał się i podał jej flakonik.
- Przypadkiem mi się napatoczyła – wyjaśnił i wzrokiem namówił ją, aby wypiła krew. – Wiem, że chcesz to zrobić.
Nie spuszczając z niego oczu otworzyła fiolkę i powąchała ją.
Świeża.
Nie zastanawiała się nawet chwili, tylko podniosła ją do ust i zaczęła wypijać zawartość rozkoszując się metalicznym acz zarazem słodkim smakiem posoki.
- Słyszałem, że krew wampirowi dodaje witalności. Przekonajmy się. – Zbliżył swe usta do jej warg, z których kącików spływał szkarłatny płyn i zaczął namiętnie je całować.
Delikatnie, co chwilę ją popychał w stronę łóżka, aż ta się na nim położyła, a on zaczął coraz śmielej ją dotykać i całować jej szyję. Szybko zdejmował z niej ubranie, a ta w ogóle mu się nie sprzeciwiała, chciała więcej i to otrzymała.

* * *

 Wlekli ją coraz to ciemniejszymi korytarzami nie przejmując się, że jej spodnie pokrywają wielkie plamy krwi z obdartych kolan. Nie pamiętała początku podróży, ocknęła się dopiero, gdy dość niezdarnie wciągano ją po schodach, na wyższe piętro Domu Upadłych. Przyglądała się tym, którzy ją prowadzili, jednak nie rozpoznała w nich żadnego z tych, których widziała na dziedzińcu. Ubrani byli dość groteskowo. Nałożone mieli na siebie coś na rodzaj tunik i na nich skórzane, wzmocnione napierśniki. Oboje byli ostrzyżeni na krótko, a wyrazy twarzy mieli nieodgadnione. Ich skrzydła były szaro - brązowe, czyli prawie, tak jak wszystkich, nawet Andrei’a. Próbowała się ich dopytać, gdzie ją prowadzą, lecz nie doczekała się odpowiedzi, aż nie znalazła się przed wielkimi drzwiami, których front był zdobiony ciekawą płaskorzeźbą przedstawiającą młodą kobietę zasłoniętą jedynie własnymi skrzydłami i trzymającą w dłoni wisiorek w kształcie krzyża.
Za nim bardziej się nad tym zastanowiła drzwi się otworzyły, a ona dość brutalnie została wepchnięta do środka i wylądowała na klęczkach przed ogromnym, mahoniowym biurkiem.
Gdy podniosła głowę napotkała wzrokiem rosłego mężczyznę ubranego w dziewiętnastowieczny garnitur. Był bardzo wysoki, a jego twarz przypominała czterdziestolatka, a nie kogoś, kto ma więcej niż 150 lat. Jego oczy były piwne, a włosy tak ciemne, że prawie czarne, gdzieniegdzie przeciągnięte siwizną, która dodawała mu poważnego wyglądu.
- Kto to? – warknął potężnym głosem i spojrzał na chłopaków, którzy ją przyprowadzili.
- Panie, to jakaś nowa. Została już oznaczona i kazano ją przyprowadzić – odpowiedział jeden z nich lekko się kłaniając.
- Dobrze… Wynoście się i każcie przyjść temu, kto ją tu sprowadził – odrzekł wychodząc zza biurka i zbliżając się do dziewczyny. – Jak masz na imię?
Przyjrzała się mu i pierwsze, co zauważyła, to fakt, że nie miał skrzydeł, a przynajmniej, nie były one uwidocznione. Było to dziwne, ponieważ jakaś moc zmuszała wszystkich do trzymania skrzydeł na wierzchu.
Może to też moc Czarnego Krzyża?
Dłuższą chwilę zastanawiała się czy ma mu odpowiedzieć, lecz jego wzrok i lodowy ton głosu zmuszał ją do tego.
- Lucyna – rzekła cicho.
Melior burknął coś pod nosem i dość boleśnie złapał ją za skrzydła i rozprostował je. Dłuższą chwilę się im przyglądał, po czym stanął naprzeciw niej.
- Skąd masz takie skrzydła? Magia? – spytał.
- Nie – odparła. – Takie już mam.
- Mhm… - mruknął w chwili, kiedy do środka wszedł Andrei.
- Panie – rzekł i lekko się ukłonił. – Wzywałeś.
Szef Domu spojrzał na niego złowrogo.
- Ty ją tutaj sprowadziłeś? – Wskazał na Lucynę, jakby była przedmiotem.
- Tak panie.
- Gdzie ją spotkałeś? – dopytywał dalej Melior.
- Na dworcu – skłamał nawet nie mrugając okiem.
To Lucynie dało do myślenia. Dlaczego ten chłopak miał powód, aby okłamywać swego przełożonego? Chciała być jak najbardziej ostrożna, aby się nie zdradzić i tym samym nie wkopać Andrei’a, bo przeczuwała, że najmniejszy błąd może mieć wielkie skutki.
Melior ponownie coś burknął pod nosem, po czym dodał głośniej:
- Jaki dostała Znak? – Nachylił się tak, że z pod koszuli wysunął się srebrny wisiorek z czarnym krzyżem.
Wyglądał identycznie, jak ten na płaskorzeźbie, co dziewczynie nie uszło uwadze i w ostatniej chwili pojęła, co to jest.
Czarny Krzyż!
- Siły – rzekł chłopak i spojrzał na Lucynę, a ta lekko skinęła głową.
Dostała Znak Władzy, jednak nie mogła się z tym zdradzać.
- Nic specjalnego. Zabierz ją na trening, jest twoją adeptką. – Machnął ręką mężczyzna i wrócił za biurko.
Andrei, czym prędzej pomógł jej wstać i kłaniając się pośpiesznie wyszli z gabinetu, po czym dziewczyna wyrwała się z uścisku i oparła o ścianę.
- Dlaczego to zrobiłeś? – szepnęła.
- Uratowałem ci życie. Kiedyś ci powiem, teraz nie mamy czasu. Chodź, musimy iść i sprawdzić cię w locie, ale to już oceni Belloci.

* * *

Siedział naprzeciw niej i oceniał, od czego zacząć rozmowę. Było mu bardzo ciężko, za ciężko, aby powiedzieć to zbyt dosadnie. Zbierał się z tym już od dawna, jednak nadal nie był pewny czy dobrze postępuje.
- Sferio, nie powinienem tak postępować, jednak muszę odejść. – Spojrzała na niego pytająco, a on strzelił się w myślach w policzek. – Dziękuję, że mogłem z tobą spędzić tyle czasu, ale czuję, że naprawdę muszę odejść. Czuje, że jestem bardziej potrzebny tam, w Idrisie. Czeka tam na mnie moje stado, jak i inni. Wiem, że mogę coś jeszcze zmienić, pomóc, więc podjąłem decyzję, że nie będę zwlekać i odchodzę. – Każde kolejne słowo był kolejnym policzkiem jaki sobie wymierzał.
Miałeś to powiedzieć delikatnie!
Przyjrzała mu się uważnie, po czym podniosła się i powoli do niego podeszła. O dziwo nie była przygnębiona, nawet nie płakała, tylko lekko się uśmiechnęła i wzięła jego twarz w dłonie, po czym ucałowała go w czoło.
- Jesteś odważny Lucjanie i za to cię kocham. Nie będę cię negować za tą decyzję, bo wiem, że jest słuszna, wiem, że jest przemyślana. Rozumiem też ciebie i wiem, że gdybym miała więcej odwagi, lata temu zrobiłabym to samo, aby pokazać, że Krąg niszczy ludzi, demoralizuje ich, ale jednak jestem za słaba.
- Nie jesteś słaba, przecież możesz iść ze mną.
- Nie, nie mogę Lucjanie. – Uśmiechnęła się i pozwoliła mu wstać. – Spakowałeś już wszystko wcześniej, prawda?
Lekko przytaknął głową i poszedł po swój worek marynarski do przedpokoju, po czym ciężko wzdychając wyszedł na próg i odwrócił się, aby spojrzeć na Sferię, która oparła się o framugę i się mu przyglądała.
- Nie żegnajmy się, bo pożegnania doprowadzają, że ludzie już się drugi raz nie ujrzą. – Przytaknął głową. - Pamiętaj, że zawsze możesz wrócić.
- Pamiętam.
Ruszył przed siebie, jednak gdy zszedł z ganku i odszedł parę kroków zapragnął jeszcze raz na nią spojrzeć. Odwrócił się i mało nie krzyknął widząc ją wiszącą na ganku. Była blada, oczy miała wywinięte w słup, a włosy zdawały się być strąkami.
- Nie wróciłeś – załkała martwymi ustami.
Luke zerwał się zlany potem. Oddychał ciężko i spazmatycznie. Kolejny dzień z rzędu śniła mu się Sferia, co zaczynało go przerażać. Spojrzał na Jocelyn śpiącą obok i pocałował ją lekko w policzek, po czym wstał z łóżka i podszedł do okna.
Zastanawiał się, gdzie może być jego córka i czy nic jej nie jest.
Głupie pytanie!
Na pewno jej coś jest, jeśli zaczęła mu się śnić Sferia, martwa Sferia…
Przełknął głośno ślinę i zaczął się zastanawiać, czy to tylko jego wytwór wyobraźni, czy ona naprawdę się powiesiła. Lucyna nigdy mu nie powiedziała, jak zmarła jego matka, wiedział tylko, że z żalu.
- Jeśli mnie słyszysz, to wybacz mi Sferio za wszystko – szepnął. – Zrobiłaś dla mnie tyle, a ja cię tylko zraniłem, zniszczyłem… Chciałbym pomóc teraz naszej córce, ale nie wiem jak, proszę daj jakiś znak, gdzie jest i co mogę dla niej zrobić?
- Do kogo mówisz?
Luke odwrócił się w stronę zaspanej Jocelyn, która podniosła się na łokciu i spojrzała na niego pytająco. Podszedł do niej szybko i całując ją lekko w policzek szepnął:
- Do nikogo skarbie. Śpij, nic się nie stało.
- To dlaczego wstałeś? – dociekała dalej.
- Miałem zły sen, nic więcej.
- Lucyna?
Nic nie odpowiedział, tylko położył się koło niej i wtulił w jej szyję. Widział swoją córkę jako ostatni i nawet nie wiedział, że ona odchodzi na zawsze…

* * *


Obudził ją szmer głosów, a gdy uniosła się na łokciach zobaczyła już ubranego Sebastiana, który rozmawiał z dwójką swoich podwładnych. Gdy ujrzał, że się zbudziła lekko się uśmiechnął.
- Witaj.
- Witaj – odpowiedziała i szczelniej zasłoniła się kołdrą widząc chciwe spojrzenia jego towarzyszy. – Coś się stało?
- Praca – odparł. – Musimy się zbierać, już prawie wszystko przygotowane.
Camille spojrzała na niego pytająco. W głowie nadal szumiała jej noc i doznania, jakie podczas niej doświadczyła. Ciało nadal pragnęło jego dzikości, zachłanności, lecz sumienie przed czymś ją ostrzegało.
Przed czym?
- Na co? – spytała i okręcając się kołdrą wstała z łóżka i zbliżyła do chłopaka.
Ten machnął ręką na ludzi, aby wyszli, a oni posłusznie wykonali rozkaz. Gdy drzwi się za nimi zamknęły doszedł do szafy i wyjął z niej jakiś ubiór, a następnie lekkim szarpnięciem zsunął z dziewczyny okrycie i przyjrzał się jej nagiemu ciału. Opuszkami palców przejechał po piersiach delikatnymi uszczypnięciami drażniąc brodawki, po czym przystawił strój akolity i uśmiechnął się z satysfakcją.
- Będziesz w tym pięknie wyglądać.
- A jaka to okazja? – zapytała i przejęła od niego ubiór.
- Zaatakujemy Instytut – zaśmiał się i namiętnie ją pocałował.

* * *

Stała na dziedzińcu i przyglądała się jak grupka Upadłych wykonuje każde polecenie, które z dołu wykrzykiwał do nich chudy mężczyzna o ciemnej burzy włosów i lekkim zaroście.
- To tylko dwadzieścia kilogramów osły, a wy latacie, jakbyście mieli po tonie dźwigać! - wrzasnął z widocznie francuskim akcentem.
Żaden jego uczeń nic się nie odezwał, tylko jeszcze mocniej zaczął machać skrzydłami okręconymi - jak zauważyła Lucyna - rzemieniami. Do piersi mieli przywiązane mosiężne płyty, które były obciążeniem dla trenujących.
Andrei powoli zbliżył się do trenera i chrząkając zwrócił na siebie uwagę.
- O, witaj! – odezwał się zaskoczony mężczyzna i od razu zlustrował dziewczynę wzrokiem. – Wracać na ziemię, jazda!
Piętnastu młodzieńców zapikowało w dół i z wielka wprawą wylądowało w równym rzędzie naprzeciw Belloci’ego.
- Umiesz latać? – spytał przyglądając się jej skrzydłom.
Lucyna od razu przytaknęła.
- Mam pokazać?
- Nie musisz. Andrei, jak lata? – zapytał, a chłopak na chwilę się zamyślił.
- Lekko – odparł, a wszyscy parsknęli śmiechem, prócz zaskoczonej dziewczyny.
- No to mamy górnolotnego ptaszka – zaśmiał się, któryś z młodziaków. – W łóżku też będzie górnolotna.
- Ej! – wrzasnęła dziewczyna.
- O, złośnica! Ja biorę ją na dzisiaj! – krzyknął inny, a Lucyna mało nie wybuchła z wściekłości.
Szybko jednak zareagował trener i uciszył wszystkich gestem ręki, po czym skrzyżował dłonie na piersi.
- No dobra. Coś pomyślimy nad twoim treningiem, ale wpierw ci założymy umocnienia.
- Co? – spytała zaskoczona.
- Sznury, rzemienie lub… nieważne, na skrzydła, aby je usztywnić i wzmocnić mięśnie. Dzięki temu lot jest szybszy, a pikowanie pewniejsze.  No dobra to, które wolisz? – Wskazał na kupki umocnień leżących pod ścianą. – Sznury, czy rzemienie?
Dziewczyna podeszła do nich i obejrzała je. Nie wyglądały zbyt dobrze, jak i nie wyobrażała sobie, aby coś takiego nosić.
- Nie ma innych? – spytała i ujrzała niepewność na twarzy trenera.
- Są – odparł dość cicho. – Ale one się nie nadają. Mało, kto wytrzymuje je, są za ciężkie.
- Z czego są zrobione? – dopytywała.
- Z łańcucha – rzekł po chwili i wszedł do małego pomieszczenia, po czym przyniósł z nich zrobione z lśniącego metalu umocnienia.
- Chce je! – Prawie krzyknęła, a uczniowie wybuchli śmiechem.
- Cisza! – krzyknął Andrei i podszedł do Lucy. – Nie, nie chcesz ich. Założenie jest trwałe, czyli ich już nie zdejmiesz i jest bardzo bolesne. Dodatkowo są zbyt ciężkie. Od lat nie znalazł się żaden Upadły, który wytrzymał ich ciężar.
- Ale ja dam sobie radę, chcę je założyć – warknęła, po czym dodała ciszej: – Pokażę wszystkim, że uda mi się, rozumiesz?
Chłopak ciężko westchnął nie wierząc, że kobiety są tak uparte.
- Dobra, chodź do magazynku, musimy je założyć – powiedział po chwili trener.
Andrei, Lucy oraz Belloci weszli do środka i z miejsca kazali oprzeć się dziewczynie o ścianę.
- Nie jestem pewien. Ich się już nie da zdjąć, a w ogóle poranią ci całe skrzydła – rzekł mężczyzna i przymierzył łańcuchy.
- Nic mi nie będzie – warknęła. – Zakładaj.
Mężczyzna nic się już nie odezwał, tylko z pomocą chłopaka, zaczął wyjmować z zapięć długie, zakończone na ostro śruby i nałożył same łańcuchy na skrzydła dziewczyny. Dopasował je i dokładnie ułożył zapięcia, aby otwory znalazły się w tym samym po obu stronach kończyn.
- A teraz zepnij się i nie krzycz – powiedział i przymierzył śrubę. – Gotowa?
Przytaknęła i zagryzła wargę, a następnie nogi się pod nią ugięły. Ból zapromieniował ze skrzydeł do kręgosłupa i odbił się echem nawet w głowie. Nie poczuła po chwili żadnej ulgi, lecz kolejną falę bólu, gdy w następnych miejscach jej skrzydła były przebijane, łącznie po osiem śrub na kończynę. Gdy założono od drugiej strony zapięcia, aby bolce nie wypadły, Belloci pociągnął mocno za jeden łańcuch, aby wszystko ściągnąć na mięśniach do takiego stopnia, żeby się w nie wżynały i poprzecinały skórę.
Nie krzyczała z bólu, nie była w stanie, ale widząc pod sobą kałuże krwi chciała zemdleć.
Sama się na to zdecydowałaś.
Po jej policzkach płynęły obficie łzy, jak posoka po plecach i po pojedynczym łańcuchu, który zwisał z każdego skrzydła.
- Skończone. – Te słowa były, jak błogosławieństwo.
Odwróciła się, a Andrei i trener byli bladzi, jak płótno.
- Bardzo cię boli? – spytał chłopak.
Przytaknęła nie mogąc wydobyć z siebie głosu.
- Te pojedyncze łańcuchy służą do obrony, przy obrocie ranią każdego w zasięgu metra. A te, które poraniły ci skórę, kiedy się zagoją, zespolą się z mięśniami, co dodatkowo je usztywni, a teraz, aby ból ci minął, musisz trochę polatać i uregulować mięśnie. Jak to zrobisz, do wieczora ból minie, ale pamiętaj, że już ich nie schowasz – mówił rzeczowo trener, a Lucy na wszystko powoli przytaknęła i ruszyła za nimi na zewnątrz.
Wszyscy zamarli, gdy ujrzeli jej ubranie przesiąknięte krwią i nałożone umocnienie.
- Czujesz ich ciężar? Będziesz w stanie polecieć? – zapytał Andrei.
- Tak – odparła i jak na zawołanie zaczęła z o wiele większym wysiłkiem, niż wcześniej nimi machać, lecz nie uniosła się.
Usłyszała za sobą ciche parsknięcia śmiechem i głupkowate żarty, które tylko ją zmobilizowały do działania. Zignorowała cały ból i wybiła się najmocniej jak się dało. Czuła, jakby miała na plecach drugiego człowieka, wyczuwała, że łańcuchy mogą ważyć około trzydziestu kilogramów, ale nie mogła się poddać. Włożyła całą siłę w uderzenia skrzydeł i wznosiła się coraz wyżej. Wszyscy jej się przyglądali z dołu z zaskoczeniem.
- Cholera – zaklął Belloci. – Jest silna, jak koń. Ostatni, kto założył te umocnienia był Melior i jak głoszą pogłoski, za pierwszym razem, nawet nie zdołał ruszyć skrzydłami, a ta dziewucha uniosła się na wysokość ponad stu stóp!
- Nadaje się? – zagadnął chłopak przyglądając się Lucynie z nieukrywaną dumą.
- Oczywiście – odparł i zwrócił się do okna, z którego wyglądał Melior widocznie wściekły widokiem Lucyny. – I uczynię z niej najlepszego wojownika.
   
* * *

Zaczęła wszystkich pośpiesznie budzić, a najmłodszego wzięła na ramiona nie przejmując się, że dziecko jest całe wystraszone gwałtownym wyrwaniem ze snu. Kazała wszystkim się zebrać w salonie, a mężowi przygotować torby. Bała się tego, że wizja przyjdzie za późno, ale to nie oznaczało, że nie mieli żadnej szansy.
- Babciu, co się dzieje? – spytała zaspana Lisa opierając się o brata.
- Zbierajcie się, uciekamy z Instytutu. Weźcie tylko najpotrzebniejsze rzeczy.
- Co się stało? – zapytał zaskoczony Jakub.
- Grozi nam wielkie niebezpieczeństwo – odparła podając mu chłopczyka i sama chowając noże i inną broń. – Adam, idź do zbrojowni weź niewielki zapas broni, a reszta niech się śpieszy i pomóżcie dzieciom.
- Co widziałaś? – To pytanie zadał Peter przynosząc z kuchni trochę żywności i chowając je do torby.
- Płomienie, Instytut i… - nie dokończyła słysząc wybuch od frontu. – Jest już za późno – szepnęła.