wtorek, 3 lutego 2015

Rozdział #13 - Żelazne Skrzydła


Ahh tak... Po baaaaaaardzo długiej przerwie wreszcie udało mi się napisać rozdział. Nawet przed terminem! (miałam go wstawić 6). Postaram się już tak bardzo nie zaniechać tej opowieści i mam nadzieję, że pojawią się nowi czytelnicy, jak i nowe komentarze! Tak jak obiecałam mamy tutaj troszkę więcej Sebastiana :3 
__________________________________________________________________

Zastanawiał się, przed czym ucieka. Przed śmiercią? Przed kodeksem?
Przed sobą?
Każdy dzień w podróży doprowadzał jego ciało do większych skurczów i zawrotów głowy. Czuł się słabo i wiedział, że to przez jego ból psychiczny, przez strach. Nie zastanawiał się, dokąd idzie, choć cieszył się, że w ogóle gdzieś podąża, że ta wędrówka go uspokaja, oddala od epicentrum wszystkiego, co go zmieniło.
Parabatai
Zawsze sądził, że ta więź nigdy nie podzieli ludzi, że mimo wszystko ci, którzy zostali nią związani wspomogę siebie, zrozumieją, poradzą… uratują. Mijały powoli kolejne tygodnie od tego, jak ostatni raz widział jego oczy. Nieprzeniknione głębiny, dwie czarne źrenice, przyglądające się jemu, a w ręce nóż. Pocałunek złożony na ostrzu i dłonie, które mu je podają oraz słowa docierające do jego uszu będące niezrozumiałą masą dźwięków, które ranią go, choć ich nie pojmuje.
Dlaczego?
Co się dzieje?
Kim jesteś, co się stało? Jak możesz mi to robić, jak możesz mnie zostawiać?
Parabatai – wieź została przerwana.
Pamiętał, jak on mówił, że to wszystko się skończyło już wcześniej, kiedy się przemienił, ale on sądził inaczej. On był pewien innego i nie mylił się. On złamał przysięgę, przerwał ją, kiedy odsunął się od niego. Brzydził się go.
Tak…
Widział to w jego oczach. Ta nieukrywana pogarda, do tego, kim się stał… Czym się stał.
Kiedyś oboje drwili i gardzili Podziemnymi, strony medalu jednak się odwróciły. To go przerażało, zmuszało do ucieczki, do przełknięcia łez. Z dnia na dzień coraz bardziej zastanawiał się, czym jest Krąg, jak on działa, kogo on łączy i jaki ma swój cel?
Kiedyś to wszystko wydawało się takie proste, banalne.
Postawić się.
Zmienić świat.
Ukazać, że Nocni Łowcy są najważniejsi.
Trzy proste punkty, które wydawały się dla nich najważniejszym zadaniem na świecie, że to ich główny cel istnienia i, gdy tego nie wykonają zmarnują swą szansę daną od samego Boga.
Idąc dalej przed siebie zastanawiał się czy śmiać się z tej ideologii, czy płakać nad własną głupotą. Nie mógł zrozumieć, że stając się ofiarą dopiero pojął, jakie to wszystko jest błędne, niezgodne z morałami, z tym, czego naucza Mądrość Wyższa.
Nie sądził, aby ktoś go pojął, zrozumiał, bo nikt nie wiedział, jak być po drugiej stronie, jak stać się kimś, na kogo się polowało, którego krew uważało za truciznę, a przebywanie w samym otoczeniu z taką bestią za największy możliwy dyshonor, który można było z siebie tylko zmyć posoką Podziemnego. Łzy same mu spłynęły po policzkach, gdy przypomniał sobie, jak oboje stali w kręgu, jak trzymali się za ręce i nakładali na siebie Znaki, a ich dusze powoli łączyły się ze sobą, aby stać się jednością.
- Byłem niewolnikiem – szepnął sam do siebie i mimowolnie przejechał po białej bliźnie na piersi.
Stając się parabatai oddał całą swą wolę, zrobił się podatny na każdy jego najmniejszy gest, a słowa były niczym treść Biblii pisanej dłonią Boga. To go przerażało, wręcz onieśmielało, jednak poprzysiągł, że to zmieni, że naprawi, co zostało zniszczone, a Krąg nigdy więcej nie zniszczy żadnego młodego umysłu, którego anarchistyczna wola będzie pchała do coraz to śmielszych czynów popędzanych szaleństwem kogoś, kto sam siebie wypaczył lata temu wierząc, że na świecie istnieje jeszcze znaczenie „czystości krwi”, mimo iż to już dawno zostało zniszczone, zdegradowane przez rasę ludzką i zapomniane, skryte pod mgłą wspomnień Przyziemnych.
Lasy, pola, wioski, niewielkie miasteczka. Gdzie zaszedł nikt nie widział w nim potwora. Był dla nich zwykłym człowiekiem, trochę zaniedbanym, często głodnym i zmęczonym, ale człowiekiem. Nikt nie mówił na niego „zwierzę”, czy „bestia”. Nikt nie wytykał go palcem, nie odsuwał się, gdy zasiadał przy barze, a do żadnego napoju mu niczego nie dolewano lub nie podnoszono cen.
To go w czymś uświadomiło, pojął całą sytuację rzeczy.
On nie był potworem, którego rozpoznaje się, gdy tylko człowiek na niego spojrzy. Był taki jak inni i jak reszta miał prawo żyć, prawo rozwijać się, naprawiać i popełniać kolejne błędy. Miał prawo, tak jak inni wyrażać swoje opinie, okazywać uczucia, robić… wszystko.
Przemiana nie oznaczała końca, to był początek. Poczuł, że może zacząć od nowa i spróbować wszystko naprawić, może nawet… Nie, nie teraz.
Wioski zmieniły się w miasteczka, a później wielkie miasta. Szedł ich ulicami, oglądał cuda ludzkiej architektury i swoich pobratymców. Przechodził koło wielu Instytutów i gdzieś głęboko w nim coś go bolało, ale przestał na to zważać. Miał nowy cel, chciał zrobić to, co kiedyś już zrobiła znana mu osoba. Kiedyś, go to zdziwiło, w tamtej chwili imponowało.
   Nie wiedział skąd znał drogę, nawet jak mu się udało zrozumieć znaki, na których nazwy były dla niego kompletnie niezrozumiałe. Nogi same go niosły, prowadziły, wskazywały cel, a on się nie sprzeciwiał. Gdy kazały mu iść przez pola, szedł, gdy prowadziły do zabudowań również to robił, aż wreszcie udało mu się dojść, tam gdzie chciał.
Stojąc przed podwójnymi, dębowymi drzwiami pięknej rezydencji zaczął odczuwać niepewność.
Czy ja powinienem tu być?
Przyjrzał się domowi, po czym przeniósł się w otchłań wspomnień…

- Dokąd teraz pójdziesz?
Uśmiechnęła się do niego, lecz był to uśmiech, który miał jedynie skryć największy ból. Z miejsca zauważył, że jej oczy są podpuchnięte.
- A gdzie mam iść Lucjanie? Wrócę do rodzinnych stron. Mam tam swoją rezydencję. Teraz stoi pusta, ale jestem pewna, że nic jej nie jest. Podobnież należała ona do mojej babki, a wybudowali ją jej rodzice. Tam jest mój dom i do niego wrócę, jeśli tutaj nikt mnie nie chce.
- Nie mów tak! Idris to nasz dom, nasz wspólny. On należy do każdego Nefilim i nie powinnaś tak mówić.
Zaśmiała się bez krzty wesołości i pogłaskała jego policzek.
- Nie mam tutaj nikogo, a w Polsce się urodziłam i wychowałam. Tam powinnam teraz być.
Nic jej nie odpowiedział, chociaż na usta cisnęło mu się tysiące słów. Próbował nawet zrobić minę zbitego psiaka, jednak to nic nie pomagało, była zbyt pewna swojej decyzji.
- A jak cię tam znajdę? – spytał, kiedy zaczęła się odwracać.
- Nogi same cię do mnie zaprowadzą Lucjanie, o to się przejmować nie musisz – rzuciła przez ramię i ruszyła ulicami Alicante.

Wziął głęboki oddech i zapukał. Wsłuchiwał się, jak kroki po drugiej stronie stają się coraz głośniejsze, po czym przyglądał się, jak drzwi z lekkim zgrzytem się otwierają.
Gdy na nią spojrzał worek marynarski sam wypadł mu z ręki i bez słowa objął ją z całej siły, a ta zaczęła się śmiać.
- Mówiłam ci Lucjanie, że gdy przyjdzie czas sam do mnie dotrzesz.

* * *

Powoli weszła do zaciemnionego pokoju, w którego kątach paliły się wielkie, zabarwione na czerwono woskowe świecie. Na ścianach wisiały wiśniowe arrasy dobrze kontrastujące z czernią ścian. Nie było wiele mebli, zaledwie kilka komód, krzesło, dwa skórzane fotele oraz wielkie łóżko z jedwabnym baldachimem. Powoli zbliżyła się do niego nie zwracając uwagi, że po drugiej stronie ktoś siedzi.
- Camille – wypowiedział imię tak zmysłowo, że po ciele przeszedł dreszcz pożądania.
Spojrzała w ciemność, a jej oczy od razu wychwyciły jego postać. Białe włosy kontrastowały z ciemnością, a spodnie zlewały się ze kolorem ścian. Dopiero, gdy wstał zwróciła uwagę, że nie ma na sobie koszulki i jego ciało – dość dobrze wyrzeźbione – zachwyciło ją, a dziwne ciepło zawładnęło jej wnętrzem, gdy przyjrzała się mięśniom grającym pod skórą.
Sebastian ledwo powstrzymał się od chichotu widząc jej wyraz twarzy. Mieszanki strachu i pożądania, z lekką nutą niepewności.
- Panie – odpowiedziała pośpiesznie, przypominając sobie, że ma zachować takt.
Zbliżył się do niej i uśmiechnął widząc, jak próbuję zapanować nad igrającymi z nią emocjami. Dotknął zimnymi palcami jej policzka i delikatnie pogłaskał.
- Odpuśćmy sobie formalności. - Powoli podniosła na niego wzrok i skupiła się w czarnych, jak tunele nieprzeniknionych oczach. – Wiesz, dlaczego kazałem ci tu przyjść?
- Nie – odparła powoli i starała się powstrzymać przed drżeniem ciała.
Uśmiechnął się delikatnie, a jego dłoń zjechał z policzka na szyję i odwinęła kołnierzyk bordowej koszuli, na którą miała nałożony gorset. Opuszkami palców przejechał po widocznej tętnicy i zatrzymał się na dwóch czerwonych otworach. Miejscach, gdzie jej ukochana ją ugryzła i bestialsko wypiła jej krew.
- Nie chciałaś się Przemienić. Nawet nie wiedziałaś, że ona była wampirem, prawda? Zachwycił cię jej wdzięk, stateczność oraz odmienność od społeczeństwa. Szybko się do siebie zbliżyłyście, a gdy wyczuła, że jesteś jej całkowicie podatna wykorzystała to.
Każde jego słowo doprowadzało, że coraz bardziej się spinała, a skóra choć blada, zdawała się być biała jak płótno.
- Później jej już nie widziałam. Opuściła mnie na cmentarzu, kiedy nauczyła mnie polować, lecz poszukuję jej…
- Aby się zemścić – dokończył za nią i skierował się w stronę komody. – Już nie musisz.
Przyjrzała się, jak powoli podnosi dużą fiolkę krwi oraz spory pukiel ciemnych włosów.
Widząc jej zaskoczoną minę zaśmiał się i podał jej flakonik.
- Przypadkiem mi się napatoczyła – wyjaśnił i wzrokiem namówił ją, aby wypiła krew. – Wiem, że chcesz to zrobić.
Nie spuszczając z niego oczu otworzyła fiolkę i powąchała ją.
Świeża.
Nie zastanawiała się nawet chwili, tylko podniosła ją do ust i zaczęła wypijać zawartość rozkoszując się metalicznym acz zarazem słodkim smakiem posoki.
- Słyszałem, że krew wampirowi dodaje witalności. Przekonajmy się. – Zbliżył swe usta do jej warg, z których kącików spływał szkarłatny płyn i zaczął namiętnie je całować.
Delikatnie, co chwilę ją popychał w stronę łóżka, aż ta się na nim położyła, a on zaczął coraz śmielej ją dotykać i całować jej szyję. Szybko zdejmował z niej ubranie, a ta w ogóle mu się nie sprzeciwiała, chciała więcej i to otrzymała.

* * *

 Wlekli ją coraz to ciemniejszymi korytarzami nie przejmując się, że jej spodnie pokrywają wielkie plamy krwi z obdartych kolan. Nie pamiętała początku podróży, ocknęła się dopiero, gdy dość niezdarnie wciągano ją po schodach, na wyższe piętro Domu Upadłych. Przyglądała się tym, którzy ją prowadzili, jednak nie rozpoznała w nich żadnego z tych, których widziała na dziedzińcu. Ubrani byli dość groteskowo. Nałożone mieli na siebie coś na rodzaj tunik i na nich skórzane, wzmocnione napierśniki. Oboje byli ostrzyżeni na krótko, a wyrazy twarzy mieli nieodgadnione. Ich skrzydła były szaro - brązowe, czyli prawie, tak jak wszystkich, nawet Andrei’a. Próbowała się ich dopytać, gdzie ją prowadzą, lecz nie doczekała się odpowiedzi, aż nie znalazła się przed wielkimi drzwiami, których front był zdobiony ciekawą płaskorzeźbą przedstawiającą młodą kobietę zasłoniętą jedynie własnymi skrzydłami i trzymającą w dłoni wisiorek w kształcie krzyża.
Za nim bardziej się nad tym zastanowiła drzwi się otworzyły, a ona dość brutalnie została wepchnięta do środka i wylądowała na klęczkach przed ogromnym, mahoniowym biurkiem.
Gdy podniosła głowę napotkała wzrokiem rosłego mężczyznę ubranego w dziewiętnastowieczny garnitur. Był bardzo wysoki, a jego twarz przypominała czterdziestolatka, a nie kogoś, kto ma więcej niż 150 lat. Jego oczy były piwne, a włosy tak ciemne, że prawie czarne, gdzieniegdzie przeciągnięte siwizną, która dodawała mu poważnego wyglądu.
- Kto to? – warknął potężnym głosem i spojrzał na chłopaków, którzy ją przyprowadzili.
- Panie, to jakaś nowa. Została już oznaczona i kazano ją przyprowadzić – odpowiedział jeden z nich lekko się kłaniając.
- Dobrze… Wynoście się i każcie przyjść temu, kto ją tu sprowadził – odrzekł wychodząc zza biurka i zbliżając się do dziewczyny. – Jak masz na imię?
Przyjrzała się mu i pierwsze, co zauważyła, to fakt, że nie miał skrzydeł, a przynajmniej, nie były one uwidocznione. Było to dziwne, ponieważ jakaś moc zmuszała wszystkich do trzymania skrzydeł na wierzchu.
Może to też moc Czarnego Krzyża?
Dłuższą chwilę zastanawiała się czy ma mu odpowiedzieć, lecz jego wzrok i lodowy ton głosu zmuszał ją do tego.
- Lucyna – rzekła cicho.
Melior burknął coś pod nosem i dość boleśnie złapał ją za skrzydła i rozprostował je. Dłuższą chwilę się im przyglądał, po czym stanął naprzeciw niej.
- Skąd masz takie skrzydła? Magia? – spytał.
- Nie – odparła. – Takie już mam.
- Mhm… - mruknął w chwili, kiedy do środka wszedł Andrei.
- Panie – rzekł i lekko się ukłonił. – Wzywałeś.
Szef Domu spojrzał na niego złowrogo.
- Ty ją tutaj sprowadziłeś? – Wskazał na Lucynę, jakby była przedmiotem.
- Tak panie.
- Gdzie ją spotkałeś? – dopytywał dalej Melior.
- Na dworcu – skłamał nawet nie mrugając okiem.
To Lucynie dało do myślenia. Dlaczego ten chłopak miał powód, aby okłamywać swego przełożonego? Chciała być jak najbardziej ostrożna, aby się nie zdradzić i tym samym nie wkopać Andrei’a, bo przeczuwała, że najmniejszy błąd może mieć wielkie skutki.
Melior ponownie coś burknął pod nosem, po czym dodał głośniej:
- Jaki dostała Znak? – Nachylił się tak, że z pod koszuli wysunął się srebrny wisiorek z czarnym krzyżem.
Wyglądał identycznie, jak ten na płaskorzeźbie, co dziewczynie nie uszło uwadze i w ostatniej chwili pojęła, co to jest.
Czarny Krzyż!
- Siły – rzekł chłopak i spojrzał na Lucynę, a ta lekko skinęła głową.
Dostała Znak Władzy, jednak nie mogła się z tym zdradzać.
- Nic specjalnego. Zabierz ją na trening, jest twoją adeptką. – Machnął ręką mężczyzna i wrócił za biurko.
Andrei, czym prędzej pomógł jej wstać i kłaniając się pośpiesznie wyszli z gabinetu, po czym dziewczyna wyrwała się z uścisku i oparła o ścianę.
- Dlaczego to zrobiłeś? – szepnęła.
- Uratowałem ci życie. Kiedyś ci powiem, teraz nie mamy czasu. Chodź, musimy iść i sprawdzić cię w locie, ale to już oceni Belloci.

* * *

Siedział naprzeciw niej i oceniał, od czego zacząć rozmowę. Było mu bardzo ciężko, za ciężko, aby powiedzieć to zbyt dosadnie. Zbierał się z tym już od dawna, jednak nadal nie był pewny czy dobrze postępuje.
- Sferio, nie powinienem tak postępować, jednak muszę odejść. – Spojrzała na niego pytająco, a on strzelił się w myślach w policzek. – Dziękuję, że mogłem z tobą spędzić tyle czasu, ale czuję, że naprawdę muszę odejść. Czuje, że jestem bardziej potrzebny tam, w Idrisie. Czeka tam na mnie moje stado, jak i inni. Wiem, że mogę coś jeszcze zmienić, pomóc, więc podjąłem decyzję, że nie będę zwlekać i odchodzę. – Każde kolejne słowo był kolejnym policzkiem jaki sobie wymierzał.
Miałeś to powiedzieć delikatnie!
Przyjrzała mu się uważnie, po czym podniosła się i powoli do niego podeszła. O dziwo nie była przygnębiona, nawet nie płakała, tylko lekko się uśmiechnęła i wzięła jego twarz w dłonie, po czym ucałowała go w czoło.
- Jesteś odważny Lucjanie i za to cię kocham. Nie będę cię negować za tą decyzję, bo wiem, że jest słuszna, wiem, że jest przemyślana. Rozumiem też ciebie i wiem, że gdybym miała więcej odwagi, lata temu zrobiłabym to samo, aby pokazać, że Krąg niszczy ludzi, demoralizuje ich, ale jednak jestem za słaba.
- Nie jesteś słaba, przecież możesz iść ze mną.
- Nie, nie mogę Lucjanie. – Uśmiechnęła się i pozwoliła mu wstać. – Spakowałeś już wszystko wcześniej, prawda?
Lekko przytaknął głową i poszedł po swój worek marynarski do przedpokoju, po czym ciężko wzdychając wyszedł na próg i odwrócił się, aby spojrzeć na Sferię, która oparła się o framugę i się mu przyglądała.
- Nie żegnajmy się, bo pożegnania doprowadzają, że ludzie już się drugi raz nie ujrzą. – Przytaknął głową. - Pamiętaj, że zawsze możesz wrócić.
- Pamiętam.
Ruszył przed siebie, jednak gdy zszedł z ganku i odszedł parę kroków zapragnął jeszcze raz na nią spojrzeć. Odwrócił się i mało nie krzyknął widząc ją wiszącą na ganku. Była blada, oczy miała wywinięte w słup, a włosy zdawały się być strąkami.
- Nie wróciłeś – załkała martwymi ustami.
Luke zerwał się zlany potem. Oddychał ciężko i spazmatycznie. Kolejny dzień z rzędu śniła mu się Sferia, co zaczynało go przerażać. Spojrzał na Jocelyn śpiącą obok i pocałował ją lekko w policzek, po czym wstał z łóżka i podszedł do okna.
Zastanawiał się, gdzie może być jego córka i czy nic jej nie jest.
Głupie pytanie!
Na pewno jej coś jest, jeśli zaczęła mu się śnić Sferia, martwa Sferia…
Przełknął głośno ślinę i zaczął się zastanawiać, czy to tylko jego wytwór wyobraźni, czy ona naprawdę się powiesiła. Lucyna nigdy mu nie powiedziała, jak zmarła jego matka, wiedział tylko, że z żalu.
- Jeśli mnie słyszysz, to wybacz mi Sferio za wszystko – szepnął. – Zrobiłaś dla mnie tyle, a ja cię tylko zraniłem, zniszczyłem… Chciałbym pomóc teraz naszej córce, ale nie wiem jak, proszę daj jakiś znak, gdzie jest i co mogę dla niej zrobić?
- Do kogo mówisz?
Luke odwrócił się w stronę zaspanej Jocelyn, która podniosła się na łokciu i spojrzała na niego pytająco. Podszedł do niej szybko i całując ją lekko w policzek szepnął:
- Do nikogo skarbie. Śpij, nic się nie stało.
- To dlaczego wstałeś? – dociekała dalej.
- Miałem zły sen, nic więcej.
- Lucyna?
Nic nie odpowiedział, tylko położył się koło niej i wtulił w jej szyję. Widział swoją córkę jako ostatni i nawet nie wiedział, że ona odchodzi na zawsze…

* * *


Obudził ją szmer głosów, a gdy uniosła się na łokciach zobaczyła już ubranego Sebastiana, który rozmawiał z dwójką swoich podwładnych. Gdy ujrzał, że się zbudziła lekko się uśmiechnął.
- Witaj.
- Witaj – odpowiedziała i szczelniej zasłoniła się kołdrą widząc chciwe spojrzenia jego towarzyszy. – Coś się stało?
- Praca – odparł. – Musimy się zbierać, już prawie wszystko przygotowane.
Camille spojrzała na niego pytająco. W głowie nadal szumiała jej noc i doznania, jakie podczas niej doświadczyła. Ciało nadal pragnęło jego dzikości, zachłanności, lecz sumienie przed czymś ją ostrzegało.
Przed czym?
- Na co? – spytała i okręcając się kołdrą wstała z łóżka i zbliżyła do chłopaka.
Ten machnął ręką na ludzi, aby wyszli, a oni posłusznie wykonali rozkaz. Gdy drzwi się za nimi zamknęły doszedł do szafy i wyjął z niej jakiś ubiór, a następnie lekkim szarpnięciem zsunął z dziewczyny okrycie i przyjrzał się jej nagiemu ciału. Opuszkami palców przejechał po piersiach delikatnymi uszczypnięciami drażniąc brodawki, po czym przystawił strój akolity i uśmiechnął się z satysfakcją.
- Będziesz w tym pięknie wyglądać.
- A jaka to okazja? – zapytała i przejęła od niego ubiór.
- Zaatakujemy Instytut – zaśmiał się i namiętnie ją pocałował.

* * *

Stała na dziedzińcu i przyglądała się jak grupka Upadłych wykonuje każde polecenie, które z dołu wykrzykiwał do nich chudy mężczyzna o ciemnej burzy włosów i lekkim zaroście.
- To tylko dwadzieścia kilogramów osły, a wy latacie, jakbyście mieli po tonie dźwigać! - wrzasnął z widocznie francuskim akcentem.
Żaden jego uczeń nic się nie odezwał, tylko jeszcze mocniej zaczął machać skrzydłami okręconymi - jak zauważyła Lucyna - rzemieniami. Do piersi mieli przywiązane mosiężne płyty, które były obciążeniem dla trenujących.
Andrei powoli zbliżył się do trenera i chrząkając zwrócił na siebie uwagę.
- O, witaj! – odezwał się zaskoczony mężczyzna i od razu zlustrował dziewczynę wzrokiem. – Wracać na ziemię, jazda!
Piętnastu młodzieńców zapikowało w dół i z wielka wprawą wylądowało w równym rzędzie naprzeciw Belloci’ego.
- Umiesz latać? – spytał przyglądając się jej skrzydłom.
Lucyna od razu przytaknęła.
- Mam pokazać?
- Nie musisz. Andrei, jak lata? – zapytał, a chłopak na chwilę się zamyślił.
- Lekko – odparł, a wszyscy parsknęli śmiechem, prócz zaskoczonej dziewczyny.
- No to mamy górnolotnego ptaszka – zaśmiał się, któryś z młodziaków. – W łóżku też będzie górnolotna.
- Ej! – wrzasnęła dziewczyna.
- O, złośnica! Ja biorę ją na dzisiaj! – krzyknął inny, a Lucyna mało nie wybuchła z wściekłości.
Szybko jednak zareagował trener i uciszył wszystkich gestem ręki, po czym skrzyżował dłonie na piersi.
- No dobra. Coś pomyślimy nad twoim treningiem, ale wpierw ci założymy umocnienia.
- Co? – spytała zaskoczona.
- Sznury, rzemienie lub… nieważne, na skrzydła, aby je usztywnić i wzmocnić mięśnie. Dzięki temu lot jest szybszy, a pikowanie pewniejsze.  No dobra to, które wolisz? – Wskazał na kupki umocnień leżących pod ścianą. – Sznury, czy rzemienie?
Dziewczyna podeszła do nich i obejrzała je. Nie wyglądały zbyt dobrze, jak i nie wyobrażała sobie, aby coś takiego nosić.
- Nie ma innych? – spytała i ujrzała niepewność na twarzy trenera.
- Są – odparł dość cicho. – Ale one się nie nadają. Mało, kto wytrzymuje je, są za ciężkie.
- Z czego są zrobione? – dopytywała.
- Z łańcucha – rzekł po chwili i wszedł do małego pomieszczenia, po czym przyniósł z nich zrobione z lśniącego metalu umocnienia.
- Chce je! – Prawie krzyknęła, a uczniowie wybuchli śmiechem.
- Cisza! – krzyknął Andrei i podszedł do Lucy. – Nie, nie chcesz ich. Założenie jest trwałe, czyli ich już nie zdejmiesz i jest bardzo bolesne. Dodatkowo są zbyt ciężkie. Od lat nie znalazł się żaden Upadły, który wytrzymał ich ciężar.
- Ale ja dam sobie radę, chcę je założyć – warknęła, po czym dodała ciszej: – Pokażę wszystkim, że uda mi się, rozumiesz?
Chłopak ciężko westchnął nie wierząc, że kobiety są tak uparte.
- Dobra, chodź do magazynku, musimy je założyć – powiedział po chwili trener.
Andrei, Lucy oraz Belloci weszli do środka i z miejsca kazali oprzeć się dziewczynie o ścianę.
- Nie jestem pewien. Ich się już nie da zdjąć, a w ogóle poranią ci całe skrzydła – rzekł mężczyzna i przymierzył łańcuchy.
- Nic mi nie będzie – warknęła. – Zakładaj.
Mężczyzna nic się już nie odezwał, tylko z pomocą chłopaka, zaczął wyjmować z zapięć długie, zakończone na ostro śruby i nałożył same łańcuchy na skrzydła dziewczyny. Dopasował je i dokładnie ułożył zapięcia, aby otwory znalazły się w tym samym po obu stronach kończyn.
- A teraz zepnij się i nie krzycz – powiedział i przymierzył śrubę. – Gotowa?
Przytaknęła i zagryzła wargę, a następnie nogi się pod nią ugięły. Ból zapromieniował ze skrzydeł do kręgosłupa i odbił się echem nawet w głowie. Nie poczuła po chwili żadnej ulgi, lecz kolejną falę bólu, gdy w następnych miejscach jej skrzydła były przebijane, łącznie po osiem śrub na kończynę. Gdy założono od drugiej strony zapięcia, aby bolce nie wypadły, Belloci pociągnął mocno za jeden łańcuch, aby wszystko ściągnąć na mięśniach do takiego stopnia, żeby się w nie wżynały i poprzecinały skórę.
Nie krzyczała z bólu, nie była w stanie, ale widząc pod sobą kałuże krwi chciała zemdleć.
Sama się na to zdecydowałaś.
Po jej policzkach płynęły obficie łzy, jak posoka po plecach i po pojedynczym łańcuchu, który zwisał z każdego skrzydła.
- Skończone. – Te słowa były, jak błogosławieństwo.
Odwróciła się, a Andrei i trener byli bladzi, jak płótno.
- Bardzo cię boli? – spytał chłopak.
Przytaknęła nie mogąc wydobyć z siebie głosu.
- Te pojedyncze łańcuchy służą do obrony, przy obrocie ranią każdego w zasięgu metra. A te, które poraniły ci skórę, kiedy się zagoją, zespolą się z mięśniami, co dodatkowo je usztywni, a teraz, aby ból ci minął, musisz trochę polatać i uregulować mięśnie. Jak to zrobisz, do wieczora ból minie, ale pamiętaj, że już ich nie schowasz – mówił rzeczowo trener, a Lucy na wszystko powoli przytaknęła i ruszyła za nimi na zewnątrz.
Wszyscy zamarli, gdy ujrzeli jej ubranie przesiąknięte krwią i nałożone umocnienie.
- Czujesz ich ciężar? Będziesz w stanie polecieć? – zapytał Andrei.
- Tak – odparła i jak na zawołanie zaczęła z o wiele większym wysiłkiem, niż wcześniej nimi machać, lecz nie uniosła się.
Usłyszała za sobą ciche parsknięcia śmiechem i głupkowate żarty, które tylko ją zmobilizowały do działania. Zignorowała cały ból i wybiła się najmocniej jak się dało. Czuła, jakby miała na plecach drugiego człowieka, wyczuwała, że łańcuchy mogą ważyć około trzydziestu kilogramów, ale nie mogła się poddać. Włożyła całą siłę w uderzenia skrzydeł i wznosiła się coraz wyżej. Wszyscy jej się przyglądali z dołu z zaskoczeniem.
- Cholera – zaklął Belloci. – Jest silna, jak koń. Ostatni, kto założył te umocnienia był Melior i jak głoszą pogłoski, za pierwszym razem, nawet nie zdołał ruszyć skrzydłami, a ta dziewucha uniosła się na wysokość ponad stu stóp!
- Nadaje się? – zagadnął chłopak przyglądając się Lucynie z nieukrywaną dumą.
- Oczywiście – odparł i zwrócił się do okna, z którego wyglądał Melior widocznie wściekły widokiem Lucyny. – I uczynię z niej najlepszego wojownika.
   
* * *

Zaczęła wszystkich pośpiesznie budzić, a najmłodszego wzięła na ramiona nie przejmując się, że dziecko jest całe wystraszone gwałtownym wyrwaniem ze snu. Kazała wszystkim się zebrać w salonie, a mężowi przygotować torby. Bała się tego, że wizja przyjdzie za późno, ale to nie oznaczało, że nie mieli żadnej szansy.
- Babciu, co się dzieje? – spytała zaspana Lisa opierając się o brata.
- Zbierajcie się, uciekamy z Instytutu. Weźcie tylko najpotrzebniejsze rzeczy.
- Co się stało? – zapytał zaskoczony Jakub.
- Grozi nam wielkie niebezpieczeństwo – odparła podając mu chłopczyka i sama chowając noże i inną broń. – Adam, idź do zbrojowni weź niewielki zapas broni, a reszta niech się śpieszy i pomóżcie dzieciom.
- Co widziałaś? – To pytanie zadał Peter przynosząc z kuchni trochę żywności i chowając je do torby.
- Płomienie, Instytut i… - nie dokończyła słysząc wybuch od frontu. – Jest już za późno – szepnęła. 


środa, 5 listopada 2014

Sen Szatana

Witajcie! To opowiadanie nawiązuje do całej historii, lecz nie jest żadnym rozdziałem, ani częścią żadnego z rozdziałów. Jest to całkowicie osobna historia, która ma was zapoznać z jednym z zaczętych wątków. Który to jest wątek? To się sami przekonacie ;) Zapraszam do czytania :)
_________________________________________________________________________

Miałam sen… Był on dziwny. Nie, nie dziwny. Niezwykły…
Stałam na wzgórzu i patrzyłam na dolinę, dolinę pełną brzozowych i dębowych krzyży. Wszystkie były ustawione w równych rzędach, w odległości od siebie dwóch, sporych kroków. Nie potrafiłam ich zliczyć. Wyglądały jak nieruchome, drewniane morze, które przypomina jedynie o nieubłaganie pędzącym czasie, o demoralizującej cywilizacji i pani tego świata, o Śmierci, która z delikatnym uśmiechem na twarzy sunie między ludźmi i co jakiś czas lekko obejmuje kogoś, aby zabrać jego dusze i ulecieć niczym dym razem ze swą zdobyczą. Ciała pozostawione bez właściciela lądują tutaj i tylko, jako pamięć pozostaje tabliczka z literami, które składają się w dziwne słowa… Imiona, nazwiska, pseudonimy, ksywki.
Krążąc między nimi, w ogóle ich nie rozpoznaję. Margaret Poleys, Jerzy Poleys, Samuel Serrentes, Jakub Finerch, Weronika Poleys, Sferia Stellen i wiele, wiele innych. Miałam dziwne przeczucie, że te imiona i nazwiska już gdzieś, kiedyś słyszałam, lecz ta myśl była jakby rozdzielona od innych, odległa, ukryta za mgłą, która skutecznie ją kryła przede mną. Szłam dalej spokojnym, czujnym krokiem. Wokół mnie rozbrzmiewała tylko cicha melodia żałobna, grającą przez wiatr w liściach, które już zakryły alejki złotym dywanem. Muzyka piękna, acz przytłaczająca. Znana, acz dobijająca. Przywracająca tak wiele wspomnień, że aż znienawidzona. Ten sonet grający przez wiatr w tak piękny dzień był, jak śnieg w środku lata…  Był przeciwieństwem tego wszystkiego, co się wokół mnie działo.
Przecież to tylko krzyże!
Cały czas sobie mówiłam i dążyłam dalej, gdzie niosły mnie nogi. Boki zaczęły ciemnieć, krzyże zanikać, jak we mgle, obraz się rozmazywać, a źrenice zwężać, gdy przede mną rósł płomień, zmieniał się w pożar, przybierał ludzki kształt. Każdy by w takiej chwili uciekł, lecz ja stałam. Nie miałam dokąd uciec, byłam w pustce, czarnej, zimnej, lecz znanej. Nie bałam się, nie miałam czego się bać. Płomienie zmniejszyły się, przybrały ludzką postać, małego chłopca z rozmierzwioną, falująca czupryną, delikatną, kruchą posturą, pustymi oczami i smutnym wyrazem twarzy.
To był on!
Mój mały braciszek!
Poczułam, jak serce gwałtownie obiło mi się o żebra, a nogi same się ugięły zmuszając mnie, abym przed nim klękła. Oh… Jaki jest on malutki, jaki niewinny… W ogóle nie urósł. Był nadal sześcioletnim Antosiem, malutkim Antosiem, który zawsze, gdy widział, że jego siostra się smuci, próbował coś na to zaradzić. Był tym samym Antosiem, którego nosiłam na barana, którego chroniłam i wychowywałam, jak swoje dziecko. Tym samym Antosiem, którego tyle lat temu rozszarpała na strzępy, bez jakiejkolwiek litości, którego zjadałam, którego piłam krew, aby ugasić pragnienie.
Przełknęłam ślinę tak głośno, aby rozniósł się ten dźwięk echem po całej dolinie. Rozszarpałam go… Zabiłam… On nie żyje…
To wszystko dochodziło do mnie bardzo powoli, a rękę, którą zaczęłam wyciągać w jego stronę zatrzymałam w pół drogi i jeszcze wolniej zaczęłam cofać.
Stał przede mną z rączkami splecionymi za plecami. Podbródek przyciągnął do piersi, a jego oczka, w których płonęły dwa płomyczki świeciły pod kurtyną włosów spadających na czoło. Wyglądał uroczo, niewinnie, tak jak zawsze, kiedy przychodził do niej, aby ją pocieszyć, a nie potrafił odnaleźć żadnych trafnych słów, aby zacząć dialog.
- Antoś? – wykrztusiłam cicho do niego, a on raptownie podniósł głowę. – Ty nie żyjesz, prawda?
Nic nie odpowiedział, tylko gwałtownie do mnie dopadł i złapał mnie za ramiona. Dopiero teraz zrozumiałam, że stworzył go ogień. Zaczął palić mój materiał, a potem skórę. Krzyknęłam w chwili kiedy swym czołem dotknął mojego, a ja zapadłam się w pustce.
Przede mną zaczęły przewijać się setki obrazów z mojego życia. Dawnego życia.
Widziała siebie jako ośmiolatkę z dwoma długimi warkoczykami, które radośnie skakały wokół mojej twarzy, gdy podskakiwałam przy mamie trzymającej niebieskie, małe zawiniątko. Sferia, ukucnęła koło mnie, a ja pierwszy raz ujrzałam jego maleńką, pyzatą buzię z wielkimi, szarymi oczami, które przyglądały mi się badawczo. Wyciągnęłam rękę w jego stronę, lecz obraz gwałtownie się rozmył zostawiając nicość. Po chwili rozbłysło jakieś światło, a ja stałam przed domem. Byłam ze dwa lata starsza. Tak, na pewno dwa. Antoś miał wtedy swoje drugie urodziny. Składał pierwsze zdania i męczył nimi wszystkich, także błagając aby się z nimi pobawić. Patrzyłam jak się z nim ganiałam, ślizgałam na ślizgawce, huśtałam oraz podnosiłam go, a on udawał, że jest samolotem. Mimo że ubrudzony był całym swoim waniliowym tortem urodzinowym, którym brudził również mnie, nadal wyglądał tak słodko, że nie było wstanie powstrzymać się, aby dać mu buziaka. Trzymając go zaśmiałam się i podrzuciłam go do góry, a nagle świat ściemniał, a on zmienił się w odlatującego ptaka.
Był zachód słońca.
Antoś widocznie był o wiele starszy, miał pięć lat, prawdopodobnie zbliżały się już jego kolejne urodziny. Był po za terenem naszej posesji. Biegał po wzgórzach, na których rozpoczynał się las.
Zatrzymywał się co chwilę i krzyczał moje imię tak rozpaczającym głosem, że w oczach zakręciły mi się łzy. Spojrzałam na las i ujrzałam między drzewami siebie. Płakałam z całej siły ściskając pień drzewa. Włosy miałam brudne i potargane, ubranie również nie było w najlepszym razie.
Od strony domu biegła w jego stronę mama. Jak zawsze w fartuchu, a włosy miała spięte w niesforny kok. Mimo wieku była nadal zwinna i szybka, więc bez problemu złapała małego. Chłopczyk chwilę szarpał się w jej ramionach, aż całkowicie poddał się rozpaczy i rozpłakał w matczynych ramionach. Sferia osunęła się na kolana i przycisnęła malca do piersi, a ja ujrzałam, że po jej policzkach również zaczynają spływać pojedyncze łzy. Tuliła go i kołysała kojąco, gdy on chlipał:
- Mamusiu, gdzie Lucy, gdzie moja siostrzyczka?
- Skarbie. – Zdawało się to tylko cichym wydechem. – Lucynka musiała iść, ma ważną sprawę. Jutro wróci.
- Nie! Ja chcę ją teraz! – łkał dalej, a ona z całej siły powstrzymywała się, aby sama nie poddać rozpaczy.
Spojrzałam znów na siebie i zauważyłam, jak przyglądam się chowającemu słońcu i ukazującej tarczy księżyca, pełnej i jasnej w swej chwale. Zagryzając wargę z bólu odepchnęłam się od pnia drzewa i wbiegłam w głąb lasu, a cały świat znów stał się czernią, z której wyłoniło się wnętrze domu. Stałam w jednym z jego głównych pomieszczeń, z którego obserwowałam sunącego przy ziemi sporego, biało – szarego wilka. Przyglądałam się jak węszył swoją ofiarę i przyśpieszał, aby po chwili zniknąć za jednym z wejść. Szybko za nim pobiegłam i ujrzałam, jak wchodzi na kołdrę, wącha chłopca, skrytego pod nią, a następnie ujrzałam jedynie błysk kłów. Do góry poleciał kawałek ludzkiego mięsa, a na ścianę trysnęła fontanna krwi.
Krzyknęłam i podbiegłam do łóżka. Chciałam odsunąć od mojego braciszka tą bestię, uratować go, lecz przeleciałam przez wilka, jak duch. Zwierzę szarpało jego ciało, rozerwało pazurami brzuch i wyjadało jelita, jakby to było spagethi. Po chwili zaczął odgryzać wszystkie kończyny, kończąc na głowie. Wypatroszony tułów i głowę, z szeroko otwartymi oczami odrzucił na bok, a złapał za nogę i kładąc się wygodnie w wielkiej kałuży krwi, która była na pościeli, zaczął ją ogryzać. Uklękłam zrozpaczona nad częściami ciała i zaczęłam płakać, widząc kątem oka, jak bestia kończy swój posiłek, pije krew, która krzepnie wokół niego i kładzie się spać, jak gdyby nigdy nic się nie stało.
Zawyłam zrozpaczona, a ciemność znów mnie ogarnęła.
Wróciłam na cmentarz, a przede mną stał mój braciszek, który powoli zaczął się rozpadać, tak jak go rozszarpałam.
- Ty to zrobiłaś – powiedział smutno chłopczyk, a ja podniosłam się szybko na nogi i zaczęłam biec alejkami.
Znów przyglądałam się nazwiskom, które zaczęłam rozpoznać. Krzyczałam zrozpaczona widząc imię babci i swojego rodzeństwa, całego rodzeństwa. Czy oni też nie żyją?! Błagałam Boga i Szatana, aby to nie była prawda.
Biegłam dalej, aż zobaczyłam, że na jednej z tabliczek kawałek ode mnie widnieje imię Jace, a zaraz obok niego Aleksander. Przyśpieszyłam kroku, lecz uderzyłam w niewidzialną barierę. Chciałam Zobaczyć nazwiska, czy to nie jest zbieg okoliczności, że to nie jest moja najgorsza myśl, jednak nic nie mogłam. Uderzyłam pięściami w przezroczysty mur i zapłakana osunęłam się na ziemię wycieńczona.
- Nie twój czas poznać jeszcze tą przyszłość Lucyno, lecz pamiętaj, że My o tobie nie zapomnieliśmy i wiedz, że Nasza Dama po ciebie niedługo przybędzie, abyś wreszcie odpokutowała swoje grzechy i gniła na tym cmentarzu samotnie, zapomniana przez wszystkich.
Zerwałam się gwałtownie i ledwo mogąc oddychać zaczęłam ocierać łzy. Ujrzałam nad sobą znajomą sylwetkę i szepnęłam przerażona:
- Jace?
Chłopak podszedł szybko i siadając przytulił mnie, zaczynając głaskać oraz uspokajać.
- Cicho Lucynko, to ja Andrei.
Odetchnęłam głęboko i wtuliłam się w niego pozwalając sobie na jeszcze kilka łez…

czwartek, 16 października 2014

Rozdział# 12 - Nowe Życie

O szybę uderzały spore krople deszczu i niczym łzy spływały po niej pozostawiając niekształtne smugi, które przekształcały świat za nimi. Z godziny na godzinę ulewa była coraz większa, a krajobraz, któremu się przyglądała był jeszcze bardziej odludny i nieznany. Wioski, miasteczka i wsie zmieniły się najpierw na hektarowe pola złotego morza, które w słońcu mieniły się ciepło i delikatnie falowały pod wpływem lekkich zefirów tańczących w kłosach. Później ten widok zamienił się na zielono – szare łąki, których intensywność szmaragdu odbierały kłębiące się nad nimi ciemne chmury zwiastujące jedynie burze. Ten widok nie opuszczał jej aż do granicy. Gdy tylko ją przejechali nawet i ten widok się zmienił i teraz były tylko zaniedbane pola, wiele nieużytków, gdzieniegdzie zagajnik lub las, a czasami zgliszcza po letnich pożarach. Gdzie rzuciła okiem nie widziała żadnej wioski, nad którą by wystawał krzyż wieńczący kościelną wieżę. Nie było żadnej wsi, gdzie ujrzałaby gospodarstwa i wokół nich pasące się zwierzęta hodowlane. Nie było żadnego domu, żadnej chatki czy bacówki. Były tylko pola zieleniące się od chwastów.
Mimo tego uśmiechała się lekko, ponieważ pod jej powiekami nadal wymalowany był obraz pola. Fioletowego pola.
Lawenda.
Ponad pół godziny pociąg jechał między dwoma morzami wrzosowego koloru, które lekko się kołysało niczym w rytm niesłyszalnej muzyki.
Przyglądała się im z nieznanym jej dotąd zachwytem, którego nie potrafiła uzasadnić. Zdawał jej się to widok nieziemski, jakby trafiła do raju, który wiele razy próbowała sobie przed snem wyobrazić, aby spróbować się pozbyć snów przedstawiających jej piekło. Pociąg w połowie pól zaczął powoli hamować i zatrzymał się przy malutkiej stacji, do której zdawała się nie prowadzić żadna droga. Stało na niej parę osób, które zaraz wsiadły do pociągu, lecz nikt tutaj nie wysiadał. 
Do jej przedziału – całkowicie pustego – wszedł młody chłopak. Nie mógł mieć więcej niż siedemnaście lat. Był wysoki, dość rozbudowany w barkach, które mocno napinały materiał czarnego podkoszulka, który również idealnie opinał umięśniony brzuch. Powoli podążyła wzrokiem do jego twarzy i ujrzała, że ma włosy kontrastujące z jego czarnymi spodniami i koszulką. Zdawały się być roztrzepaną, złotą aureolą wokół jego głowy z wydatnymi kośćmi policzkowymi i ostro zarysowana szczęką. Gwałtownie wciągnęła powietrze.
To niemożliwe!
Jej myśli zaczęły wariować. Płuca odmówiły współpracy, a serce zdawało się pracować w takim tempie, jakby otrzymało końską dawkę adrenaliny. Palce samoistnie kurczowo złapały się krawędzi siedziska, a oczy urosły do nienaturalnych rozmiarów. Nie wierzyła w to, co widzi.
Przecież to jest niemożliwe, przecież nie mogli jej znaleźć!
Jedynym słusznym rozwikłaniem tej zagadki było to, że Brat Zachariasz ją wydał, ale to i tak brzmiało idiotycznie. Przecież on sam chciał, aby nikt za specjalnie o tym nie wiedział, nawet wszystkiego jej dokładnie nie podał. To był absurd!
Powędrowała wzrokiem jeszcze raz po jego twarzy, a ciało momentalnie się rozluźniło, jakby spuszczono z niego całe powietrze. Ten sam zadziorny uśmiech, ta sama postawa, to samo bystre spojrzenie, ale… Inne tęczówki, kolorem dorównujące lawendzie sunącej za oknem.
Tym fioletowym wzrokiem przyglądał się jej uważnie, a kąciki ust jeszcze bardziej się uniosły.
- Wolne? – spytał idealną polszczyzną, ku jej zaskoczeniu.
- Tak – wychrypiała i zaraz zlustrowała go jeszcze bardziej intensywnym wzrokiem, kiedy siadał naprzeciw niej. – Skąd wiedziałeś, że znam Polski wiedząc, iż jesteśmy już dawno za Polską granicą?
- Tylko Polki są takie piękne. – Wyszczerzył idealnie proste i perłowo białe zęby.
Lucy jedynie westchnęła zirytowana i jeszcze bardziej skupiła się na lawendzie za szybą, której intensywny zapach przyszedł razem z chłopakiem i powoli, acz dobitnie ją odurzał i wystawiał jej siłę woli na dość ciężką próbę.
- Jedziesz do Budapesztu? – spytał lekko się garbiąc tym samym przybliżając do niej.
- A po co ci to wiedzieć? Piszesz książkę? To ci rozdziału będzie brakować – warknęła sama nie wiedząc skąd ma w sobie taką złość do nieznajomego, który zdaje się być uprzejmy.
Nawet nie spojrzała na niego. Starała się udawać, że go nie ma, że jest sama. Tylko ona i jej myśli. Mimo to serce non stop przypominało jej o obecności młodzieńca, który doprowadził ją do stanu przedzawałowego.
- Wybacz, jeśli cię uraziłem, ja tylko z ciekawości, bo właśnie tam się wybieram. W ogóle jestem Andrei. – Uśmiechnął się nieśmiało, jak gdyby nie był pewny tego, jak dziewczyna zareaguje na jego słowa.
- Lucyna – odparła i odwróciła się w jego stronę.
O dziwo jej wzrok, mimo że zimny, nie ukazywał złości, czy też zdenerwowania. Praktycznie nie ukazywał… Nic.
- Miło mi. – Jego uśmiech stał się pewniejszy i pełen wdzięczności, że mógł poznać jej imię. – Więc dokąd się wybierasz?
Przyglądała się jego fiołkowo – lawendowym oczom, które w ogóle do niego nie pasowały. Ogólnie żaden kolor tęczówek do niego nie pasował prócz tych, które przypominały blask słońca lub roztopione złoto. To te oczy pokochała i nienawidziła zarazem i gdy patrzyła się w sobowtóra widziała w nim tylko fatalną kopię kogoś, o kim najbardziej chciała zapomnieć.
- Sama do końca nie wiem – odparła po dłuższej chwili.
- To gdzie masz zamiar wysiąść? – spytał i spojrzał jej głęboko w oczy, jakby chciał sprawdzić czy nie kłamie.
- W Budapeszcie, a później zobaczę, gdzie mnie nogi… - nie dokończyła gwałtownie skupiając swój wzrok na jego szyi, na której zobaczyła dziwnie znajomą smugę.
Nie zastanawiała się ani sekundy, tylko złapała go za ramię i szybkim ruchem podciągnęła i tak krótki rękawek, do końca ukazując jego dobrze wyrzeźbiony biceps i na nim czarny, jak smoła zawijas.
Znak.
Ze zduszonym krzykiem wstała z siedzenia i raptownie się od niego odsunęła. Chłopak spojrzał na nią zaskoczony i lekko uchylił usta w niemym pytaniu o całą sytuację, lecz ta mu gwałtownie przerwała gestem ręki. Wzięła głęboki oddech, spojrzała na niego władczym wzrokiem i przybrała gwałtownie dumną postawę. W ciągu paru sekund zdawała się postarzeć o ładnych pięć lat, co zrobiło na nim niemałe wrażenie.
- Jesteś Nocnym Łowcą, prawda? – spytała tak zimnym tonem, jakby była sama królową lodu.
Andrei lekko przechylił głowę na bok i spojrzał na nią z przerażeniem.
- Tak, czy to coś złego jeśli ty sama nim jesteś? – odpowiedział pytaniem na pytanie siląc się na spokojny ton.
- Skąd to możesz wiedzieć, nie mam żadnych Widzialnych Znaków! – Prawie krzyknęła i wyciągnęła w jego stronę ręce pokazując gładką, niepoznaczoną Runami skórę.  
Chłopak lekko wzruszył ramionami.
- Po prostu wyczułem, tak jak każdy z Nas – odparł jakby to było oczywiste.
- Jacy „Nas”? – zapytała zaskoczona i zrobiła krok w jego stronę.
- My, to znaczy tacy, jak ja czy ty. Lepsi Nocni Łowcy. Wybrańcy Boga lub Dzieci Aniołów. Jak wolisz, tak to nazywaj. Ja wolę mówić po prostu „Nas”.
- Lepsi Nocni Łowczy, czyli Nefilim ze skrzydłami? – spytała nie będąc pewna czy nadają na tych samych falach.
Chłopak uśmiechnął się uroczo i powoli się podniósł. Podał jej rękę i wręcz ojcowskim gestem doprowadził ją do siedzenia, na które ciężko opadła.
Gwałtownie zawirowało jej w głowie. Wszystkie te nowe wiadomości odbiły się w środku echem, które chciało jej rozsadzić najpierw czaszkę, aby zaraz po tym zniknąć. Spojrzała na niego zamglonym wzrokiem i wiedziała, że on jest jednym z tych, o których mówił jej Jem.
- To, że się spotkaliśmy to nie jest przypadek, prawda?
- Można tak powiedzieć. Jadę tam gdzie ty, lecz jestem bardziej poinformowany, gdzie to Coś się znajduje i prawdę mówiąc nie wiedziałem o twoim istnieniu do chwili, kiedy wszedłem do pociągu i wyczułem moc pałającą od ciebie. Gdy cię zobaczyłem byłem pewny, że jesteś jedną z nas – powiedział spokojnie i znów usiadł naprzeciw.
- Aha – skwitowała i spojrzała się w stronę okna.
Teraz Andrei spał oparty na własnej ręce, a ona przyglądała się mu i lekko uśmiechała. Nie czuła nic do niego i nie miała najmniejszego zamiaru poczuć, lecz cieszyła się z faktu, że w całkiem nowym miejscu, nie będzie już sama i może będzie miała jakieś wsparcie.

* * *

Mijała kolejna godzina, od kiedy mieli w towarzystwie Konsula wściekłego bardziej niż osa. Cały czas tworzył kolejne teorie spiskowe na temat Lucyny, której i tak po dokładnym przeszukaniu Instytutu nie znalazł.
Jace i Alec, co pewien czas kontaktowali się wzrokiem, który powoli przesuwali w stronę żarzącego się ogniska, gdzie wśród ogromnej kupki popiołu znajdowało się to, co pozostało z listu od niej. Oboje pragnęli, aby jeszcze raz spojrzeć na jej makowe, lekko pochyłe pismo, słynne z wielu zawijasów i ogonków. Pragnęli jeszcze raz przeczytać jego treść, aby spróbować ponownie wyszukać w tym wskazówki, dokąd się udała i jakie ma zamiary.
Konsul cały czas bredził o tym, jakim ona jest zagrożeniem dla środowiska i takie monstra powinno się zaraz po urodzeniu zabijać.
- Ona nie jest monstrum – wysyczała przez zęby Isabelle.
Wszyscy spojrzeli na dziewczynę zaskoczeni, gdy ta wstała, a bat, który miała zawinięty na nadgarstku zaczął się powoli rozwijać i delikatną spiralą opadać ku ziemi. Pies, który do tej pory leżał spokojnie przy fotelu, na którym siedziała Margaret, gwałtownie się podniósł i wskoczył na kanapę obok Konsula. Spojrzał na chwilę na Isabelle, a następnie przeniósł wzrok na mężczyznę i jeżąc się zaczął na niego warczeć i ukazywać kły.
- Zabierzcie ode mnie tego wściekłego kundla! – krzyknął i gwałtownie się podniósł.
- Dobry piesek – pochwaliła Izzy i przeniosła wzrok na Konsula, po czym delikatnie ruszyła nadgarstkiem, a bat lekko zafalował w powietrzu.
Alec nie chciał, aby to się tragicznie skończyło i szybko wstając złapał siostrę kurczowo za ramiona, lecz ta nie reagowała. Nadal zimnym wzrokiem lustrowała kogoś, kogo nie uważała za żadnego przywódcę Nefilim, a zwykłego łachudra, który się nie nadawał do tej roli.
Jace spojrzał na Clary, którą również kurczowo trzymał Luke i głaskał ją po włosach. Magnus stał przy oknie, a rękoma tak mocno ściskał krawędź parapetu, że całe knykcie mu pobielały. Nie widział jego twarzy, lecz mógł być pewnym, że jest biała i zacięta. Margaret za to i Jerzy od chwili zaniesienia najmłodszych wnucząt do łóżka mieli obojętny wyraz twarzy i spokojny tonaż głosu, całkowicie niepasujący do tej sytuacji. Lisa, Adam, Peter, Michał oraz Jakub byli pogrążeni w swojej dyskusji i wykazywali całkowity brak zainteresowania Konsulem i jego fochami.
- Nic z tym Margaret nie zrobisz?! – spytał i zbliżył się do szefowej Instytutu.
- A co mam zrobić Konsulu? – zapytała. – Zachowujesz się jak ponad półtora roku temu. Przybyłeś jak ta burza, powiedziałeś, że masz pismo, dzięki któremu możesz zabrać Lucynę do Cichego Miasta i machając mi przed nosem zacząłeś jej szukać, a ja nie wiedziałam gdzie jest.
- Zabiła wiele osób, nawet Nocnych Łowców! – krzyknął.
Ona jest inna niż my!
Chciał krzyknąć Jace, ale się powstrzymał, gdy zobaczył płomienny list powoli wyłaniający się z ognia i formujący przed twarzą Konsula.

Szukaj mnie, cierpliwie dzień po dniu.
Staraj się podążać moim śladem.

~ L.S.A  

Jego twarz gwałtownie stała się czerwona, a ręce wręcz rozszarpały papier. Rzucił wściekle wzrokiem na wszystkich i z rykiem wypadł z Instytutu.

* * *

Wysiedli na dworcu Budapest Keleti i przeczekali najgorszy tłok turystów pędzących do taksówek, aby pojechać do hoteli, których wokoło było pełno. Usiedli spokojnie na ławce i przyglądali się pędzącym rodziną czytającym przewodniki w różnych językach. Cicho parskali śmiechem, że ludzie byli tak zajęci, że nawet nie zwrócili uwagi na dwójkę podejrzanie wyglądających dzieciaków w tym jedno całe wytatuowane w dziwne znaki, którzy siedzieli na jednej ławek, bez żadnych bagaży i podejrzliwie przyglądali się wszystkim jakby szukali kolejnej ofiary.
- Ludzie naprawdę są ślepi – skwitował Andrei.
- To Przyziemni, tego nie ogarniesz. – Zaśmiała się i wstała, kiedy dworzec opustoszał. – A teraz mnie prowadź, bo ty podobnież znasz drogę.
Chłopak nic nie odpowiadając, acz tylko uśmiechając się lekko, rozprostował skrzydła i pofrunął na posąg wieńczący bramę dworca.
Lucyna nie czekając dłużej uczyniła to samo i stając obok niego rozejrzała się po okolicy, tak jak robił to jej towarzysz.
- Czego wypatrujemy? – spytała po dłuższej chwili, kiedy panorama Budapesztu, nader szara nie zrobiła na niej żadnego wrażenia.
- Tego czego szukamy się nie widzi, to się czuje sercem – odparł filozoficznie i spojrzał na nią z nadzieją, że zrozumiała jego aluzję.
Lucyna patrzyła na niego z ukosa, lecz zaraz zamknęła oczy i wzięła głęboki wdech. Jej serce zabiło mocniej, a skrzydła zesztywniały, jakby posąg, o który się opierała zamienił jej ciało w litą skałę. Mięśnie pod skórą mimowolnie zadrgały, jakby uderzyła w nią delikatna fala dźwiękowa, która odbiła się pustym echem w głowie. Pod powiekami zagrał kalejdoskop świateł, które po chwili zaczęły wirować, zamieniać miejscami, tańczyć jak pary na sali balowej. Mimowolnie ściągnęła brwi i skupiła się na tym, co tworzyło się w jej głowie. Blaski się wydłużyły, zaczęły zwalniać i stanęły, a to, co z nich powstało było promiennymi konturami panoramy, która się przed nią roztaczała, lecz z kilkoma defektami. Szybko otworzyła oczy, po czym zaraz je zamknęła i mapa znów jej się ukazała.
- Czyli dobrze widziałam – powiedziała sama do siebie, a jej umysł skupił się na zmysłowej mapie, która na panoramie domalowała ogromne zamczysko na końcu miasta, lekko zakrytego przez wzgórze piętrzące się przed nim.
Uśmiechnęła się czując nadnaturalne lekkie szarpniecie ciała, które już chciało się znaleźć w miejscu, którego jej oko nie potrafiło dostrzec. Poddała się temu impulsowi i puściła się posągu, po czym zapikowała parę metrów w dół, aż jej skrzydła podłapały podmuch powietrza i oddając się jedynie naturze i niewidzialnej ścieżce, która jak Nić Ariadny prowadziła ją labiryntem uliczek i prądów, które doprowadziły ją do miejsca, gdzie wreszcie będzie normalna, gdzie wreszcie dowie się, kim dokładnie jest i nie będzie się musiała przejmować swoją „wyjątkowością”.
Andrei spokojnie podążał za nią i przyglądał się, jak z zamkniętymi oczyma leci między kamieniczkami i zbliża się do miejsca, gdzie już dawno powinna się znaleźć. Oglądając ją wiedział, że jeszcze wiele będzie ją czekać, że jeszcze się zmieni, że jeszcze stanie się jedną z nich, lecz wiedział też o czymś, o czym ona nie wiedziała i nikt prócz tych, którzy mogli to wyczuć…
Doleciała do niewielkiego wzgórza i obracając się wokół własnej osi w powietrzu wylądowała delikatnie na palcach, które zniknęły w wysokiej trawie. Nie schowała skrzydeł, które zdawały się pochłaniać cały blask słońca i kumulować go w złotych Runach mieniących się na piórach, jak czyste złoto. Podniosła powoli wzrok, który nie potrafił przechwycić całego obrazu, ukazującego się przed nim. Ogromny zamek sześciomasztowy, budowany na kształt sześcianu, otoczony grubym, ciosanym, kamiennym murem i wielką około dziesięciometrową dębową bramą, na której wypalone zostały Znaki, anioły oraz na samym środku ogromny krzyż. Styl budynków zdawał się połączenie gotyku i klasycyzmu. Freski i strzeliste budowle, były ozdobione wieloma rzeźbami przedstawiającymi głównie anioły oraz młode kobiety najczęściej zakryte tylko swoimi skrzydłami, które trzymały wazy lub bukiety i z pokłonem podawały je obnażonym mężczyzną, którzy przyglądali im się z dumą i wyższością. To, co najpóźniej przykuło jej uwagę to, to że każda wieża oraz baszta zwieńczona była krzyżem, przeważnie kamiennym prócz jednego na głównym zamku, który był o wiele większy i czarny, jakby stworzony z alabastru.
- To czarny diament, czysto ciosany – powiedział chłopak, który stanął za nią.
- Jest niesamowity i to on wytwarza tą aurę – odparła, czując dziwne pulsowanie w skroniach, podobne do tego, jak była w Pustce i wsłuchiwała się w głos swoich Panów.
- Tak – odparł i zaczął schodzić po wzgórzu. – Chodź! Wyczekują nas.
- Przecież nikt nas nie widzi, nikogo tam nie ma, na basztach czy za murem oraz skąd mogliby wiedzieć, że przybywamy. Ja sama nie byłam pewna, że tu będę – odparła i zaczęła się rozglądać.
- Lucyno Sferio Adele Graymark wszystko jest zapisane w Księdze i nic nie dzieje się niespodziewanie lub przypadkiem. – Był coraz bliżej ogromnej bramy.
Dziewczyna nie wiedząc, co ma powiedzieć pobiegła za nim i gdy się do niego zbliżyła stał już przy wejściu i przyglądał jej się wyczekująco. Pulsowanie stało się wręcz nie do zniesienia, a skrzydła, które chciała schować odmówiły jej współpracy. Nie wiedziała, co się dzieje i już chciała się o to spytać, lecz widząc tajemniczy uśmiech Andrei i bramę, która powoli się otwierała umilkła i spojrzała do środka.
Jej oczy się rozszerzyły w niedowierzaniu, a usta same lekko rozchyliły. Za bramą to nie był ten świat, który widziała ze wzgórza.
Ujrzał czarne, szare, bure i białe smugi śmigające po niebie z taką szybkość i zwinnością, że zdawały się być jedynie błyskami kolorowego światła. Dziesiątki młodych mężczyzn ubranych w różne zbroje latali, walczyli i ćwiczyli zwinność przelatując przez obręcze zawieszone w powietrzu.
- Witaj w swoim domu – powiedział chłopak i wprowadził ją do środka.

* * *

- Już wyjeżdżacie? – spytała zaskoczona Margaret.
Luke tylko pokiwał z niedowierzaniem głową, nie mogąc się nadziwić uprzejmości tych ludzi.
- I tak spędziliśmy tutaj za dużo czasu. Dziękujemy za wszystko, lecz dzisiaj otrzymaliśmy list, że w naszym kraju zaczyna się źle dziać, niedługo i również wasz kraj może to ogarnąć, więc bądźcie w gotowości.
To prawda. Dzisiejszego ranka, a czwartego dnia po zaginięciu Lucyny, Jocelyn otrzymała od Maryse ognisty list informujący o bieżącej sytuacji, jaka dzieje się w Instytutach w Ameryce, które są informowane przez Cleve o jakimś zagrożeniu.
Szefowa Instytutu nie była też rozlazła w słowach i skróciła informacje do minimum, które mówiło tak wiele, choć zarazem nic i także nie ukazywało całej sytuacji w tak czarnych barwach, jakich na pewno było.
Wszyscy nie zastanawiali się długo nad powrotem i postanowili nie marnować czasu na lot samolotem, więc wybłagali Magnusa o skonfigurowanie Bramy, która była umieszczona w Instytucie tak, aby od razu przeniosła ich do Nowego Yorku. Czarownik długo się burzył, lecz wreszcie uległ dość specyficznym namową Aleca, który obiecał mu coś szeptem tak, aby tylko oni to wiedzieli.
Nikt się nie wtrącał w ich sprawy i wszyscy czekali, jak wreszcie Bane oświadczy, że Brama jest gotowa do użytku. W tym czasie każdy się spakował, uzbroił oraz pożegnał z polskimi Nocnymi Łowcami. Clary, jako jedyna miała wszystko gdzieś i chodziła jak cień za Jacem, który w ciągu ostatnich dni stał się oziębły i nieprzyjemny.
Isabelle była świadkiem, jak Clary chciała go pocałować w dniu, kiedy Konsul wybiegł z Instytutu jak czerwone tornado, a ten popchnął ją tak, że o mało się nie przewróciła. Miała łzy w oczach nie wiedząc, czemu tak postępuje w stosunku do niej. Dziewczyna jej się nie dziwiła, przecież oficjalnie ze sobą chodzili, a on zdawał się jej nienawidzić bez żadnego powodu.
Również Jace znikał całymi dniami, z nikim nie rozmawiał i nie dawał się nikomu dotknąć, a w szczególności Clary.
Tak naprawdę żył cały czas myślami o Lucynie i o liście, którego treść miał nadal w pamięci. Często wchodził do jej pokoju i siadał na łóżku, gdzie ostatni raz ją widział. Patrząc na nie, widział siebie i ją i pamiętał pragnienie, jakie w nim gorzało, kiedy wreszcie mógł ją pocałować. Zastanawiał się nad tym długo i zrozumiał, że pokochał dwie osoby, tylko jedna była kimś, kto mógł go zrozumieć. Nie ograniczała go, nie dawała mu poczucia niepewności i niestabilności, bo żyła na własnych warunkach. Clary…. Była piękna, wspaniała, ona pierwsza podbiła mu serce, ale była niepewna, zdawała się być zawsze pod nadzorem, pod takim kloszem, który dzielił ją od niego i to zaczynało go przerastać…
Cicho westchnął znów patrząc na materac, a przed oczami miał widok ukazującego się na jej piersi piętna.
Wypalono go ogniem piekieł, a ugaszono świętą wodą – odpowiedziała ze spokojem i położyła swoją dłoń na jego. – Mimo tego noszę w sobie anielski ogień, tak jak ty i każdy inny anioł.  
Tak mu powiedziała, kiedy sądził, że to jego wina, iż coś takiego ukazało się na jej sercu, a potem zrozumiał, że ona jest jeszcze bardziej niezwykła niż była.
- Brama gotowa! – krzyknął Magnus, a Jace gwałtownie wyrwał się z letargu i oglądając się ostatni raz na pokój Lucy wyszedł i ruszył do przyjaciół, aby wrócić do domu.

* * *

Przed Bramą stał jeszcze Jace, Luke, Magnus i Alec. Reszta już była w Nowym Yorku. Nic nie zakłócało im przejścia, jednak każdy z nich nie chciał być kolejną osobą, która ma przejść, więc tylko stali i przyglądali się sobie nawzajem typując kolejną osobę.
- No dobra, nie marnujmy czasu, bo Bramę ciężko się utrzymuje – rzekł wreszcie Magnus i spojrzał smutno na mieszkańców łódzkiego Instytutu.
- To prawda – odezwał się cicho Luke i skierował w stronę portalu.
Dzieci pomachały mu smutno na pożegnanie i spojrzały na swoją babcię i dziadka, którzy gwałtownie stężeli.
Nie uszło to uwadze czarownikowi, którzy przyjrzał im się czujnymi, kocimi oczami, a następnie przeniósł wzrok na Luka i gestem ręki nakazał mu zaczekać. Likantrop zatrzymał się i odwrócił w stronę gospodarzy, którzy właśnie wymienili znaczące spojrzenia i odezwali się:
- Jesteśmy przekonani, że droga waszego Instytutu i Lucyny jeszcze kiedyś się przetnie. Pamiętajcie, aby przekazać jej, że wszystko zostało już dawno przebaczone i że ją kochany oraz tęsknimy, lecz szanujemy jej decyzję.
Alec i Jace wymienili zaskoczone spojrzenia, które zaraz zwrócili na czarownika tak samo lekko wstrząśniętego, jak oni.
- Skąd ta pewność Margaret? – spytał podejrzliwie i gwałtownie zaczął lustrować ją wzrokiem.
Kobieta cicho westchnęła i spojrzała na niego spod przymrużonych powiek. Patrząc tak, dopiero było widać ile już wiosen ubyło od jej pojawienia się na świecie, jak wiele już jest za nią, a jak mało przed nią. Alec zauważając to, głośno przełknął ślinę i pomyślał, że on kiedyś to poczuje, sztylet starości przy swoim gardle, kiedy to jego ukochany nadal będzie pełen wigoru oraz młodości, a on nie będzie wstanie się poruszyć bez pomocy laski.
Potrząsnął lekko głową i zaraz zaczął skupiać się na Runie Mocy, którą dzisiaj rano sobie narysował, tak na wszelki wypadek.
- Eh… Magnusie nie udawaj, że nie wiesz. Sam kiedyś pomogłeś mi wyjechać z Yorkshire i zamieszkać w Polsce. Znałeś moich przodków i wiesz o tym, że mamy dar przewidywania przyszłości. Sam nas badałeś i pomagałeś nam to opanować. Do tej pory pamiętam jak mój ojciec dziękował ci, że ja już nie mam takich kłopotów, jak moje rodzeństwo i ten dar nie stał się dla mnie przekleństwem. – Na chwilę się zatrzymała i powoli uniosła głowę. Na jej twarzy malował się smutek i rozpacz. – Dzisiaj postanowiłam sprawdzić, co przyniosą kolejne dni i miesiące i wiem, że już moje drogi oraz mego męża się nie przetną z drogą Lucyny. Nasz czas już mija i nim się obejrzymy minie…
Magnus znieruchomiał, zbliżył się do kobiety i już chciał coś powiedzieć, gdy z boku dobiegł cichy krzyk bliźniaczek:
- Wirujące kółko się zamyka!
Wszyscy, jak na znak spojrzeli na Bramę, która zaczęła maleć i nie zastanawiając się ani chwili pobiegli i wskoczyli do jej środka.

* * *

Od kąt Lucyna znalazła się w Domu Upadłych – tak nazywano wielkie zamczysko, gdzie znajdowali się Nefilim ze skrzydłami – minęło kilka godzin i na razie zwiedziła tylko główny plac treningowy i parter budynku. Wszystko to było niesamowite. Wnętrze charakteryzowało się stylem bardziej klasycystycznym niż sam budynek, który był gotycki i neogotycki z tylko lekką nutą klasycyzmu. Wszędzie stały posągi aniołów, nagich mężczyzn z bronią, kobietami z dzbanami lub kwiatami wyglądającymi niewinnie, lecz każda z nich miała albo na plecach łuk i kołczan albo przy pasie miecz. Idąc długim holem razem z Andrei u boku wysłuchiwała jak nazywał każdą figurę po imieniu i mówił kim był.
- To Anastazja – Widząca. Nigdy nie była ani Nefilim, ani Upadłym jednak podobnież miała romans z naszym panem – Meliorem.
Lucyna gwałtownie się zatrzymała i spojrzała się na tył skrzydeł swojego towarzysza. Kiedy tylko przeszli przez bramę i znaleźli się na posesji Domu Upadłych ich skrzydła nie były już pod ich wolą i nie dawały się zamknąć. Andrei wtedy jej wytłumaczył, że aura Czarnego Diamentu czy jak go zwali - Nigri Cecidit, jest tak silna, że będąc w jej zasięgu nie można schować skrzydeł.
- Coś się stało? – Odwrócił się zaskoczony jej zatrzymaniem.
- Tak. Mówiłeś, że nie ma tu posągów nikogo, kto nie umarł wcześniej niż ponad 150 lat temu, a teraz mi próbujesz wmówić, że ta dziewczyna – wskazała na posąg. – była kochanką Meliora, który jak już wspominałeś żyje.
Chłopak zaśmiał się widząc jej oburzony wyraz twarzy, lecz zaraz się opanował i podchodząc do niej zaczął mówić:
- Bystra jesteś. Anstazja umarła w 1825roku – oczy Lucyny gwałtownie się rozszerzyły, a usta zaczęły się otwierać, aby coś powiedzieć – Poczekaj! Wiem o co zapytasz. Tak, Melior jest stary. Nikt nie wie ile dokładnie ma lat, ale można przypuszczać, że tyle, co twój przyjaciel – Magnus Bane.
To jednak nie uspokoiło dziewczyny, tylko jeszcze bardziej nią wstrząsnęło.
- Jak to możliwe? Czyli Upadli są nieśmiertelni? – spytała, a Andrei się zaśmiał.
- Nie, skądże! To moc Czarnego Krzyża – symbolu władzy nad nami. Jest on wykuty z Nigri Cecidit i osobie, która go nosi daje nieśmiertelność. U nas wybór władcy jest taki, jak w stadach likantropów, czyli przez walkę o władzę. Nie jeden już wyzywał Meliora, lecz zawsze, każdy kończył tak samo, czyli bez głowy, choć przyznam, że od jakiś sześćdziesięciu lat, nikt się jeszcze nie trafił, kto by go wyzwał, przynajmniej tyle wiem.
Dziewczyna spojrzała na niego, po czym głośno przełknęła ślinę.
- No nieźle – skwitowała.
Chłopak się zaśmiał i wziął lekko pod rękę, po czym poprowadził korytarzem pokazując kolejne posagi, tym razem przedstawiające najdzielniejszych Upadłych, którzy poświęcali się w różnych bojach.
- W ogóle, zaprowadzisz mnie dzisiaj do szefa tego wielkiego hotelu, dla ludzkich ptaków? – zapytała, gdy zaczęli się zbliżać do ogromnych drzwi.
Andrei spojrzał na nią i lekko spochmurniał, co nie uszło jej uwadze. Oboje zmierzyli siebie spojrzeniami pełnymi niepewności i tajemnicy, po czym chłopak się poddał i powiedział ściszonym tonem:
- Tak, zaprowadzę, lecz najpierw musimy załatwić jeszcze jedną rzecz. – Popchnął skrzydło drzwi, a przed nimi otworzył się dość sporawe pomieszczenie ciemne i duszne od zapachu… krwi?
Oboje weszli spokojnym krokiem w cień i smog, który kojarzył się raczej z jakąś fabryką niż z takim pomieszczeniem.
Lucynie trudno się było przyzwyczaić do tej ciemności, lecz pierwsze, co po dłuższej chwili jej oczy wyłapały to była spora leżanka na środku pomieszczenia i dość sporawy mężczyzna, który na niej siedział.
- Arthuro! – krzyknął Andrei tuż koło jej ucha. – Mamy nową i trzeba ją oznaczyć.
Mężczyzna tylko skinął głową i zsunął się z siedziska.
- Co?! – wrzasnęła wystraszona dziewczyna, lecz za nim zdołała coś zrobić poczuła na ramionach żelazny uścisk, a następnie zostały jej podcięte nogi, a ona znalazła się na czyjś rękach.
Nim wszystko zarejestrowała, rzucono ją na jak się okazało zniszczoną, podrapaną oraz zakrwawioną leżankę, gdzie zaraz przypięto pasami i zakneblowano, a następnie przekręcono głowę tak, że na widoku pozostała prawa część jej twarzy i również unieruchomiono.
Arthuro czułym gestem odgarnął jej włosy z twarzy i schował je za ucho, po czym delikatnie poklepał jej policzek.
- Chłopie, wątpię aby ona to wytrzymała, jak większość facetów mdleje, to co się stanie z babą? – rzekł do Andriego, który się nad nią nachylił.
- Nie wiem, ale wiesz, że pan nie chce nie widzieć nikogo bez Znaków Upadłych.
Barczysty i gruby mężczyzna nic nie odpowiedział tylko się od niej oddalił i wrócił z czymś co wytwarzało cały ten smog i dziwny odór, który mieszając się z zapachem krwi przypominał gnijące ciało. Lucyna spojrzano na to, co znajdowało się w wielkim wiadrze, które postawiono obok leżanki i gdyby mogła wzniosłaby okrzyk przerażenia.
Ogień.
Acz nie zwykły, lecz czarno - czerwony sprowadzony prosto z Piekła, w którym pali się dusze potępieńców.
Arthuro zanurzył w nim dziwnie wygięty, na kształt znaku zapytania drut i chwilę czekał, po czym go wyjął i zbliżył do jej twarzy. Dziewczyna próbowała się szarpnąć, lecz pasy były zbyt dobrze zapięte, aby mogła wykonać jakikolwiek ruch. Spojrzała w górę nad rozżarzoną końcówkę i ujrzała nachylone twarze nad sobą obu chłopaków, na których prawych stronach zaczęły powoli się ukazywać dziwne zawijasy w ogóle nieprzypominające Znaków Nefilim.
- Za chwilę będziesz jedną z Nas – powiedział spokojnie Andrei, a ona poczuła, jakby ktoś rozrywał jej czymś tępym skroń.
Mimowolnie z oczu pociekły jej łzy, a w gardle zatrzymał się głośny krzyk rozpaczy. Nie wiedziała, że ktoś z ludzką duszą może zadawać drugiej osobie takie cierpienie. Czuła zapach palonej skóry, krew spływającą po brwi i policzku oraz drut, który dalej rozdzierał skórę tworząc Znak od jej skroni, pod okiem, przez policzek, aż do ust. Zaczęła odczuwać, że jej ciało zaczyna odmawiać jej posłuszeństwa, jak cała sztywnieje, a obraz zaczął zanikać i płonąć po bokach, jak stara fotografia na obrazach i jedyne co zdołała usłyszeć, był to krótki dialekt chłopaków:
- Co ona dostaje? – spytał Andrei.
- Znak Władzy – odparł Arthuro.
- To ją zabije, tak jak Aleksa, przecież tylko Melior przeżył nakładanie tego znaku!
- Tego chce Ogień…
Może mówili coś więcej, lecz ona już nic nie usłyszała.      

sobota, 30 sierpnia 2014

Rozdział# 11 - Ważna Decyzja


Drzwi gwałtownie stanęły otworem, a w ich progu pojawiła się znajoma jej wzrokowi sylwetka ukryta w cieniu. Zmrużyła oczy i zawiesiła nogę między futryną okna.
- Jace… - powiedziała wydłużając sylaby.
Chłopak powolnym krokiem wszedł do środka zamykając za sobą drzwi na klucz. Wyjął obie ręce z kieszeni i się do niej zbliżył krokiem spokojnym i czujnym. Jego wzrok był skupiony na szaro – niebieskich oczach, zmatowiałych i lekko podpuchniętych od łez wylanych nad ciałem Samuela.
- Lucyna… - wypowiadając imię, wziął z jej ręki poduszkę i niezgrabnie rzucił ją na łóżko.
Dziewczyna nic nie zrobiła ani nie powiedziała, gdy złapał ją delikatnie za nadgarstek i lekko pociągnął do siebie na znak, aby weszła do środka. Nie wiedziała, co się wokół niej dzieje, gdy patrzyła w jego oczy, w których został zamknięty blask poranka, a promienie stały się jego włosami roztrzepanymi wokół głowy, dając mu jeszcze bardziej anielski wygląd. Z lekko uchylonymi ustami i szeroko otwartymi oczami patrzyła się w źrenice, w których widziała swoje odbicie, gdy przekładała nogę przez okno, aby wrócić do pokoju.
Stanęła naprzeciw niego, a on nadal trzymał ją za nadgarstek, a drugą dłonią zaczął gładzić ramię w czułym wręcz miłosnym geście.
Gwałtownie w oczach coś jej błysnęło, jakby oglądała wybuch fajerwerki. Zamrugała instynktownie i spojrzała na Jace, lecz to już nie był Jace. Twarz miał podobną: te same wydatne kości policzkowe, ostry zarys szczęki, a jednak oczy nie były jak dwie złote kule z czarnymi źrenicami, większymi niż zawsze, acz miały kolor bezchmurnego nieba, które tak często widywała będąc w Polsce. Jego włosy, nie były już nićmi z promieni słońca, lecz zdawały się jakby kolor został zabrany z piór kruka. Uśmiechał się do niej niepewnie, tak jak przed chwilą robił to Jace.
Rozejrzała się wokół siebie i dopiero pojmując, że nie jest w swoim pokoju. Stała w pomieszczeniu ze ścianami koloru szmaragdu, ozdobionymi arrasami oraz akwarelowymi płótnami. Za chłopakiem, który ją gładził był rozpalony kominek o wiele większy niż ten w salonie w łódzkim Instytucie. Zauważyła, że niebieskooki miał na sobie białą, wykrochmaloną koszulę, spod której były widoczne czarne Znaki, wijące się po torsie i ramionach jak żmije i ciemne, pasujące do jego włosów spodnie.
Spojrzała na siebie i zobaczyła, że sama jest podobnie ubrana. Również miała takie jak on spodnie i koszulę, acz kremową rozpiętą pod szyją. Zauważyła, że jej skóra na dekolcie i rękach jest poprzecinana przez blizny. Zszokowana spojrzała w jego oczy, a on widząc jej spojrzenie na swoją skórę szepnął głosem, który zdawał się być znajomy:
- I tak jesteś piękna. – Po czym się nachylił w jej stronę.
Gwałtownie zamrugała oczami i znów zobaczyła przed sobą Jace, który właśnie do niej mówił, takim samym spokojnym tonem:
- Nie martw się, on jest w lepszym miejscu… – A następnie, tak samo jak niebieskooki chłopak nachylił się nad nią.
Przymrużył oczy, a ona znieruchomiała, gdy najpierw poczuła na swej skórze jego ciepły oddech, a później poczuła miękkie usta delikatnie muskające górną wargę, a później delikatnie rozwierające je.
Zaczerpnęła gwałtownie tchu, a następnie przymknęła powieki i wygięła się lekko dotykając własnym torsem jego. Ręka Jace powędrowała na szyję, a druga owinęła ją w tali. Lucy szybko zarzuciła swoje dłonie na jego kark, gdzie splotła je i jeszcze bardziej go do siebie pociągnęła.
Stykali się całym ciałem.
Ich pocałunek - najpierw niepewny, delikatny – stawał się pełen uczuć i goryczy, smutku i łez, które zostały wylane za śmierć jednej osoby. Jace delikatnie podgryzał wargi, a ona miętosiła jego włosy zachwycając się ich miękkością. Oboje byli pochłonięci tylko sobą, świat wokół nich zniknął i nic się nie liczyło prócz ich ust, ich uczuć, ich pragnień i wątpień. Oderwali się od siebie gwałtownie, aby zaczerpnąć tchu. Jace spojrzał na nią, na jej wypieki i spierzchnięte usta od pocałunku. Jego myśli szalały, nie pamiętał, co się działo wcześniej, liczyła się tylko ta chwila i żadna inna, żadna przeszłość ani przyszłość. Złapał ją mocniej i delikatnie popchnął w stronę łóżka. 
Lucyna zachwiała się, opadła na materac i spojrzała na chłopaka zaskoczona. Jace szybko się nad nie nachylił, podniósł jej ręce za głowę i złapał je jedną dłonią, a drugą zaczął wędrować po biodrze, powoli podnosząc t-shirt. W taj samej chwili jego usta pieściły bark i szyję, co chwilę podgryzając delikatną skórę.
Lucy przymknęła oczy i delikatnie się uśmiechając wyprężyła się. Jej ciało przechodziły dreszcze rozkoszy, które zaczynały się w miejscach, gdzie usta Jace dotknęły jej skóry. W głowie pytała siebie, czy to sen czy jawa, czy to nie jest tylko jej senne pragnienie, których miała tak wiele. Mimo wszystko, każda rzecz, każde doznanie było realne, targało jej sercem, które łomotało się o żebra, jakby chciało uciec. Doprowadzało, że płuca pracowały szybciej, a jej oddech był płytki i urwany, jakby wypłynęła z pod wody i brała pierwsze hausty świeżego powietrza.
Jego szorstka ręka dotknęła nagiego biodra, a ona mimowolnie mruknęła z zadowoleniem, dając się ponieść kolejnemu dreszczowi. Jace spojrzał na nią, a na jego twarzy pojawił się chochlikowaty uśmieszek, gdy zobaczył przymknięte oczy, delikatne wypieki, które na nowo się pojawiły na policzkach oraz wyraz twarzy pragnący czegoś więcej.
Ponownie wargami dotknął jej szyi i składając delikatne pocałunki, zaczął się zbliżać do ust. Cicho mruczała, a jej ciało wyprężało się w łuk. Gdy był już blisko warg, w jej głowie zaśmiał się głos, który już od dawna były cichy:
On cię nie kocha! On to robi, bo tak na niego działa twoja natura. Jesteś głupia, myśląc, że coś do ciebie czuje, prócz chwilowego pożądania! Znikniesz i zapomni o tobie, jakbyś nigdy nie istniała! Jesteś tylko zwykłym afrodyzjakiem! Nikt cię nie kocha, tylko chcę cię…
Lucyna gwałtownie odepchnęła od siebie ten głos i dała się całować, skupiając się jedynie na miękkości warg kochanka.
Jace złapał za przód jej kurtki i szybko zaczął ściągać ją z ramion delikatnie gładząc je rękoma. Zaraz po tym gwałtownym ruchem zdjął t-shirt. Lucy nie czekając lekko się podniosła i ściągnęła z niego czarną koszulkę. Zaczęła wędrować delikatnie dłońmi po umięśnionym torsie, doskonale wyrzeźbionym, jakby on nie był zwykłym człowiekiem, acz boskim stworzeniem, bogiem w ludzkim ciele, który powoli się z niego uwalnia.
Delikatnie zagryzła dolną wargę, kiedy przyglądała się jego ciału, gdy wciągnął ją w głąb łóżka i sam klękając, zaczął całować jej odkryty brzuch, a ręce same powędrowały do paska skórzanych spodni. Kiedy guziki również były odpięte zabrał się za zsuwanie ich z jej nóg, lecz szło mu to opornie. Zagryzł zirytowany wargi, kiedy skóra nie chciała zejść z ciała. Lucyna mimowolnie się zaśmiała widząc jego nadaremne starania.
- Poczekaj, pójdę zaraz po oliwę – powiedział zdenerwowany, kiedy spodnie dalej nie chciały schodzić.
Dziewczyna nie wytrzymała i wybuchła śmiechem, po czym, złapała za ubiór i sumiennie, wiedząc jak i gdzie pociągnąć zsunęła je z siebie zostając tym samym tylko w bieliźnie.
- Nawet panu Idealnemu, jak widać czasami coś nie wychodzi – zachichotała cicho, gdy się nad nią nachylił, przejechał ręką po wewnętrznej części uda i gwałtownie znieruchomiał.
Jego wzrok, jeszcze przed chwilą skupiony tylko na jej oczach, zaczął wędrować po ciele aż do ud.
- Lucy – szepnął zdławionym głosem, a ona już wiedziała o co się rozchodzi.
Gwałtownie usiadła i podciągnęła nogi pod brodę. Zaczęła go unikać wzrokiem, który ze szklistego, znów stał się matowy i odległy.
- Lucyna – powtórzył jej imię i się do niej zbliżył. Nie dotykał już jej, tylko patrzył na stężałą twarz, która gwałtownie zbledła – Co to jest? – Jego wzrok powędrował na nogi dziewczyny – Gorąca zabawa z kotem?
Dziewczyna siedziała nadal sztywno mimo sarkazmu rzuconego w jej stronę. Biła się sama ze sobą. Nie była pewna, czy powinna mu pokazać, czy też zachować to dla siebie.
Czy to nie będzie dla niego za dużo?
Pomyślała zrozpaczona, czując na swoim ciele jego zdezorientowany, zaniepokojony wzrok.
Widzisz! On cię nie kocha! Brzydzi się twoim ciałem! Całe pożądanie go opuściło! Jesteś nikim!
Lucyna odepchnęła głos z dala od siebie i zacisnęła usta w wąską linię, po czym wyciągnęła przed siebie jedną nogę. Jace od razu spojrzał na wewnętrzną część uda. Ujrzał to samo, co poczuł pod swoją dłonią. Długie i krótkie kreski, niektóre zaognione i otwarte, inne już białe, już jako zgrubienia skóry.
Blizny.
- Oto i moja przeszłość, moja rozpacz i brak szacunku do własnego ciała. Nie nikną, bo cięłam się demonicznym ostrzem, już jako ta druga ja. Robiłam tak, aby nie było ich widać nawet pod krótkimi spodenkami, czy jak mam sam t – shirt na sobie. Dlatego nikt ich wcześniej nie ujrzał… - powiedziała, nie patrząc na niego i starając się powstrzymać łzy.
Przypomniała sobie bezsenne noce spędzane w jakiś motelach, czy małych mieszkaniach. Siedziała w samych koszulkach w oknach i płakała nad własnym losem. Odwracając się widziała łóżka lub sofy, na których spał jej kolejny kochanek, dzięki któremu się utrzymywała, a dawała mu za to się sponiewierać. Kolejne sprzedanie, kolejne rany. Zawsze trzymała w kurtce swój nóż z czystej, demonicznej stali, który był przeznaczony do takowych okazji. Wbijając sobie zęby do krwi w dolną wargę cięła się kolejny raz, zabierała pieniądze chłopaka, którego wykorzystała i uciekała pod osłoną nocy, aby żyć tak długo jak mogła i znowu naciągnąć jakiegoś frajera, by móc przeżyć.
Jace przyglądał się jej, po czym delikatnie położył dłoń na jej bliznach, a drugą dotknął ręki i powoli się do niej zbliżył.
- Nie ważne, jaka jest twoja przeszłość Lucy, nie rób tego, nic ci to nie da – powiedział prawie przy jej uchu – Tak siebie nie ukarzesz, tylko jeszcze bardziej zranisz, a nie wyniesiesz z tego żadnej nauki.
- Już ci się nie podobam, prawda? „Idealna Lucyna” prysła jak bańka mydlana… - westchnęła, słysząc w swej głowie ten znajomy chichot pogardy.
- Nie, nawet tak nie myśl – powiedział gwałtownie lekko mrużąc oczy i muskając ustami jej policzek.
Jego ręce objęły ją i zaczęły majstrować przy zapince stanika, który zaraz spadł na podłogę. Lucyna przymknęła powieki i zaczęła całować brak, ocierając się klatką o tors. Delikatnie musnęła wargami bliznę w kształcie gwiazdy, a przed oczami znów wybuchła fajerwerka i ukazała się kolejna scena:
Kamienny pokój bez okien, acz z kominkiem, parawanem, paroma meblami po jednej stronie i łóżkiem, na którym leżały dwie osoby. Ciemnowłosy chłopak, którego widziała zamiast Jace i dziewczyna z delikatnymi rysami i kasztanowymi włosami opadającymi falami wokół jej twarzy. Leżała na ramieniu chłopaka. Kołdra była skotłowana, a oboje nadzy, co oznaczało o upojnej nocy. 
Lucyna znów nie była sobą, a po chwili zaczęła odczuwać, że na plecach ma charakterystyczny ciężar.
Skrzydła.
Lecz nie czarne, acz białe niczym świeży śnieg.
Spojrzała na siebie.
Znów była ubrana jak chłopak. Mimowolnie zbliżyła się do łóżka i dotknęła mechanicznego aniołka wiszącego na złotym łańcuszku na szyi dziewczyny.
- Ithurielu – wyszeptała mimo własnej woli.
Nie mówiła już swoim głosem. Był on cichszy, bardziej dziewczęcy zdający się, jakby był głosem młodej śpiewaczki.
Mechanizm zadrgał i uniósł się delikatnie w powietrzu. Jego maleńkie, metalowe skrzydełka delikatnie strzepotały wydając przy tym dźwięk przypominający ruch śmigła helikoptera, lecz o wiele cichszego.
Lucyno, co cię tutaj sprowadza?
Usłyszała głos w swojej głowie.
Był melodyjny, spokojny i również znajomy jej, jak i tej Lucynie, którą się stała.
- Proszę, daj mu – wskazała wzrokiem na chłopaka. – ochronę ode mnie.
A nie możesz sama?
Spytał czyście ciekawy, a nie rozgniewany, jakby można się było spodziewać po takim pytaniu.
- Nie potrafię – siliła się na spokojny głos, acz widać, że był roztrzęsiony i pełen frustracji.
Widok swej miłości, która kocha kogoś innego jest bolesna. Widzę, że nie zapomniałaś o swoim starym życiu i nadal wspominasz swoje noce, a teraz widok, że on wyznaje w taki sposób miłość komuś innemu niż tobie, Prawico Razjela jest dla ciebie bolesne.
- Och, proszę, daj już temu spokój! – syknęła - Chcę tylko, abyś w moim imieniu dał jemu ochronę i nie więcej – powiedziała zdenerwowana.
A ja chcę wolność, a jej nie mam.
Odparł Ithuriel z nutą złości, ale zaraz się uniósł, podniósł swój mały miecz i zaczął kreślić na barku chłopaka gwiazdę.
Ochrona dla niego i jego wszystkich potomków.
Rzekł po chwili, kiedy na skórze zaczął wypalać się znak.
Lucyna delikatnie się uśmiechnęła i widząc przebudzającą się dziewczynę pośpiesznie szepnęła:
- Dziękuję. – Po czym rozpłynęła się w delikatnej poświacie.
Powróciła świadomością do swego pokoju. Potrząsnęła gwałtownie głową i spojrzała na bliznę, po czym szybko zaczęła wyrzucać z siebie wspomnienie wizji i ponownie zajęła się całowaniem jego ciała, a rękoma odpinaniem spodni.
Delikatnie ją popchnął i spojrzał na jej nagi tors, a sam ściągając z siebie szybko resztę odzienia zdjął jej ostatnią część bielizny. Gdy skończył oparł się łokciami nad nią i przyglądał jej twarzy i ciału.
Lucyna westchnęła teatralnie, po czym położyła ręce na jego plecach i przejechała po nagiej skórze paznokciami tym samym podnosząc się i delikatnie go całując. Był to znak, że chce przejść do czynu.
Jace tylko się uśmiechnął i biorąc ją rękami w pasie zaczął całować szyję łącząc się z nią ciałami.

* * *

Siedziała na nim delikatnie ruszając biodrami i cicho pojękując. Głowę odrzuciła do tyłu, skupiając się tylko na zalewającej jej wnętrze rozkoszy. Światło gwiazd i księżyca wpadało do pokoju i oświetlało jej sylwetkę.
Jace przyglądał się ciału Lucyny z zachwytem. W gwieździstej poświacie wyglądała jakby nigdy nie należała do tego świata, jakby naprawdę sprowadzona została, jakby była córą gwiazd i księżyca i całe ich piękno zakradnęła dla siebie. Wszystko było wspaniałe, aż do momentu, gdy nad lewą piersią skóra zaczęła jaśnieć jakby płonęła. Widząc to szybko usiadł, a ona gwałtownie znieruchomiała i spojrzała na jego wystraszony wyraz twarzy.
- Lucy – sapnął i spojrzał na miejsce, gdzie jest serce.
Dziewczyna powoli opuściła głowę i ujrzała, jak na jej skórze zaczyna się żłobić symbol – Pieczęć Cyrografu.
Spojrzała szybko przez okno i ujrzała dokładnie naprzeciw, sporą jasną gwiazdę – Gwiazdę Północy.
- Coś ci zrobiłem? – spytał niepewnym głosem.
Uśmiechnęła się do niego delikatnie i nadal na nim siedząc powoli się do niego zbliżyła tak, że między nimi, nie było już prawie miejsca.
- Spokojnie, to nie twoja wina Jace. To jest Pieczęć Cyrografu, który podpisałam własną krwią przelaną, gdy skoczyłam z dachu. Zgodziłam się na drugie życie i w tej chwili wypalono mi na sercu ten symbol, abym pamiętała. Pokazuje się tylko wtedy, gdy pada na niego blask Gwiazdy Północy, o tej – wskazała na jedną z wielu jasnych punktów za oknem.
Chłopak spojrzał we wskazane miejsce, a następnie na symbol z zamyślonym wyrazem twarzy.
- To jest jak piętno – rzekł po chwili.
Lucy wzięła delikatne jego rękę i położyła ją na miejscu symbolu.
- Jest gorące – szepnął.
- Tak. Wypalono go ogniem piekieł, a ugaszono świętą wodą – odpowiedziała ze spokojem i położyła swoją dłoń na jego. – Mimo tego noszę w sobie anielski ogień, tak jak ty i każdy inny anioł.
Spojrzał na nią zaskoczony, a jego usta ułożyły się w pytanie.
- Jace, to już moja tajemnica skąd wiem – uśmiechnęła się do niego delikatnie – I wiem, że każdego, kogo dotniesz parzysz, ale mnie nie. Czuję to większe ciepło twego ciała, ale ono mi nic nie robi, a to przez to, że nie jestem zwykła, Jace. I nic tego nie zmieni. Mogłabym powiedzieć, że jesteśmy podobni, ale tak nie jest, przynajmniej nie do końca. Noszę w sobie Ogień Nieba i Piekła. Znaki wypalone anielskim ogniem ugaszono krwią potępieńców, którą następnie zmyto święconą wodą. Jestem inna, inna i dziwna…
- Lucy – szepnął. – Nie ważne ile będziesz miała na sobie piętn – spojrzał na jej pierś, a następnie na własną, gdzie widniała spora blizna – I jak będziesz od wszystkich inna, ale dla mnie będziesz wyjątkowa – i namiętnie ją pocałował, a ona wydała z siebie cichy jęk rozkoszy.

* * *

Leżała wtulona w jego pierś. Cicho mruczała i szukała przez sen jego dłoni, którą zaraz po znalezieniu splotła ze swoją. Jace uśmiechnął się delikatnie widząc jak smacznie śpi z lekko uchylonymi ustami i delikatnie drażni jego skórę ciepłym, stabilnym oddechem. Drugą ręką pogładził jej włosy i przymknął na chwilę powieki. Sam nie wierzył, że to wszystko się wydarzyło, że w ogóle do czegoś takiego doszło i to w takiej chwili. Kiedy potrzebowała pocieszenia, a otrzymała rozkosz. Nie pamiętał, że wokół nich są pokoje, gdzie śpi jej rodzina, jego przyjaciel, a nawet jego ukochana. Liczyła się tylko ona, jej pokój i ciepło bijące od ciała.
Wziął głęboki oddech, w którym wyczuł unikalny zapach, który zawsze towarzyszył Lucynie. Zapach wanilii i cynamonu. Chwile zastanawiał się czy to są perfumy, czy anioły tak pachną, po czym usnął w głęboki sen, którego nie miał już od tak dawna.

* * *

Gdy się obudziła pierwsze, co ujrzała to skotłowaną kołdrę, jak i całe łóżko. Leżała (jakimś dziwnym cudem) oparta głową o łopatkę Jace, który spał zakryty od pasa w dół na brzuchu. Powoli podniosła się i przeczesała palcami włosy. Rozejrzała się po pokoju, który był szary, jak na starej fotografii. Słońce jeszcze nie wstało, więc nie było szóstej rano.
Ponownie spojrzała na swojego śpiącego kochanka i przypomniała sobie zdarzenia z nocy:
Rany na udach, Pieczęć, jego bliznę, ciało i te słodkie słowa wypowiadane, kiedy się…
Lucyna przełknęła głośno ślinę i opuściła głowę jakby była wściekła na siebie przez to, co zrobiła.
… kochali.
Nie wiedziała, czemu ma uczucie skruchy, jednak po chwili uświadomiła sobie wszystko. Tym, czym tylko kolejny raz musiała kogoś zranić, mogła się powstrzymać wieczorem, nie dopuścić do całego zdarzenia i mieć teraz czyste sumienie, jednak pragnienie nią zawładnęło…
Szybko pomyślała o znaku Ciszy i czym prędzej wyskoczyła z łóżka. Pośpiesznie zaczęła zbierać swoje ubrania z podłogi i chować je do szafy, a wyjmując inne, aby się ubrać.
Gdy się przeczesała i doprowadziła do porządku podeszła do biurka i wzięła kartkę. Otworzyła pióro i szybkimi ruchami zaczęła pisać:

Ciężko mi to wszystko opisać słowami, a także za długi byłby ten list, jeśli miałabym Ci opisywać całe moje zachowanie osobno, więc ujmę to w dwóch krótkich słowach:
Przepraszam i Żegnam
Lucyna S.A. Graymark

Zgięła kartkę i położyła ją na poduszce obok Jace, po czym wróciła do biurka i złapała za kolejny kawałek papieru. Pisała na niej o wiele dłużej i bardziej starannie, po czym składając ją jak poprzednią i zabierając szary woreczek z szuflady wyszła bezszelestnie z pokoju i skierowała się w dół po schodach.
Szybko położyła kartkę na stoliku w salonie, a następnie rozejrzała się po nim chwile, aby zaraz ruszyć do drzwi wyjściowych. Dotknęła dłonią ich wierzchu, a zawiasy i wszystkie zamki się poruszyły otwierając powoli acz bezgłośnie. Zaraz wyszła szybkim krokiem na zewnątrz, po czym znieruchomiała na widok swojego ojca stojącego przed wejściem.
- Tato? – wychrypiała, a usta i gardło gwałtownie stały się suche.
Obawy, których nie było gwałtownie odnalazły się w jej głowie, a strach zaczął paraliżować ciało.
- Lucyna, co tutaj robisz? – spytał i spojrzał na nią z powątpieniem i zatroskaniem.
- Ja… - jąknęła się – Nie mogłam spać. Idę się przejść do parku, tam mogę spokojnie myśleć – wymyślała na biegu i uciekała od niego wzrokiem.
- Nie chcesz towarzystwa? Mogę z tobą iść. Ja też nie mogłam spokojnie spać, więc wyszedłem na zewnątrz.
- Aha – mruknęła, a następnie pomyślała, że może z nim na pewien temat porozmawiać, jeśli już nadarzyła się takowa okazja – Pamiętasz, jak się mnie pytałeś o ujarzmieniu mojego wilka, że możesz mi w tym pomóc?
- Tak – powiedział, a w jego oczach zaiskrzyły się płomienie nadziei i… radości?
Które zaraz ugaszę.
Pomyślała zrozpaczona, ale już nie mogła się poddać, tylko brnąć dalej w słowa i czyny, które miała zrobić.
- Na razie nie skorzystam z tego, lecz później przyjdę do ciebie, bo kiedyś będę się musiała za to wziąć – rzekła stanowczym tonem patrząc się w jego oczy, które – jak u każdego wilkołaka – były zmienione i łatwo rozpoznawalne.
Jej ojciec cicho westchnął i odsunął się na schodach widząc, że zaczyna po nich schodzić. Dziewczyna wdzięczna kiwnęła głową i podbiegła do furtki.
- Pa tato! – krzyknęła sama nie wiedząc, czemu i ruszyła prosto ulicą.

* * *

Jace obudził się, gdy pierwsze promienie słońca napotkały jego twarz. Ziewnął głośno i przeczesał palcami włosy, po czym odwrócił się, aby ucałować Lucynę, acz cmoknął tylko…
Poduszkę.
Zaskoczony rozejrzał się wokół siebie i napotkał wzrokiem, kartkę leżącą obok niego. Szybko ją rozłożył i wzrokiem przebiegł po słowach, które były na niej napisane. Jego twarz gwałtownie stężała, ręka się zacisnęła gniotąc papier, po czym zaczął się ubierać przełykając, co chwilę przekleństwa silące się uciec z jego ust.

* * *

Wszedł do salonu z kubkiem kawy w ręce.
Była to ciężka noc.
Siedział z Peterem i Michałem w pokoju i wspominał Samuela. Znali się całą czwórką od najmłodszych lat i byli wszyscy prawie jak bracia. Wszyscy sieroty, wszyscy dość wysoko ustawieni jako w nazwiskach, honorze i majątku, acz zapomniani i czekający na pełnoletniość. Zawsze mieli jedno marzenie:
Aby kontynuować swoje rody, które prawie zniknęły i znów być znani w Radzie Cleve.
Później, gdy wszystkie żale się skończyły, zaczęli rozmawiać o Lucynie i jej zachowaniu. Zdawało im się jakby pierwszy raz widzieli ją tamtego dnia płaczącą. Nigdy sobie nie wyobrażali jej ze łzami w oczach i trzęsącą się brodą. Wcześniej było to dla nich wręcz niemożliwe, a jednak stało się przy nich wszystkich. Było im jej szkoda, a jednak nie mieli zamiaru do niej zaglądać. Wiedzieli, że zawsze wolała w gorszych chwilach samotność. Nie raz jeden z nich stawał się celem jej noża, kiedy wchodził do jej „ciemni” i przeszkadzał w wylewaniu smutku gwiazdom, które oglądała na dachu.
Wszyscy sądzili, że jest i tak tym razem, więc postanowili z nią porozmawiać przy śniadaniu i zaproponować wspólne polowanie lub wyjście do klubu, aby mogła zapomnieć o żalu trawiącym jej serce.
Rozglądając się po jeszcze pustym pomieszczeniu jego uwagę zwróciła kartka leżąca na stoliku, której jeszcze wieczorem nie było. Wziął ją do ręki i niezdarnie zaczął rozkładać. Spojrzał na mały druk, który od razu poznał i co z miejsca włączyło alarm w jego głowie. Przesuwał uważnie wzrokiem po literach mrużąc oczy. Gdy skończył, kubek wypadł mu z ręki i rozbił się na dywanie zalewając go kawą. Jakub jednak w ogóle się tym nie przejął tylko podbiegł do schodów i zaczął krzyczeć:
- Wszyscy się obudźcie, szybko!

* * *

Lucyna stanęła przed wielką tablicą i spojrzała na rubrykę z nazwą „Budapeszt”.
- Pół godziny – powiedziała sama do siebie i ruszyła na peron jedenasty, skąd miał odjeżdżać jej pociąg.
Nie było jeszcze nikogo, tylko ona i rzędy pustych ławek czekających, aż ktoś na nich usiądzie. Dziewczyna jednak cieszyła się z tej pustoty. Nie chciała, aby ludzie przyglądali się jej, że nie ma walizki, torby, żadnego bagażu tylko to, co na sobie i przy sobie, czyli seraficki nóż, stelę, kartkę, szary woreczek i pieniądze.
Rozejrzała się jeszcze raz szukając dogodnego kąta, gdzie mogłaby się ukryć i znalazła go za śmietnikiem. Kucnęła za nim i wyjęła swój mały skarb, w którym znajdował się biały proszek. Spojrzała na niego z obrzydzeniem, a przed oczami znów widziała swoich przyjaciół przed Ambasadą.

- Na ile mi go starczy? – spytała patrząc na paczuszkę.
- To zależy od dawki, ale jak tak normalnie, to minimum pół roku.
Uśmiechnęła się do nich i odeszła, chowając pod kurtką zawiniątko.

Rozumiała jednak, że na tyle nie starczy. Zaledwie po paru dniach nie było już jego części, tylko dawka nie jest normalna, acz gigantyczna.
Wysypała na wierzch dłoni sporą garść amfetaminy i zaczęła ją wciągać z rozmachem i przyzwyczajeniem, które pozwalało jej unikać nieprzyjemnych odczuć w nozdrzach.
Ból w klatce, plecach, słabszy oddech, bóle głowy i kończyn, wszystko zaczęło raptownie ustępować, a ich wspomnienie zacierać się na końcu jej umysłu, jakby nigdy nie istniało.
Wiedziała, że w taki sposób nie powstrzyma czasu, który zaczynał się jej przypominać, ale odbierał ból, nie pozwalający funkcjonować. Uśmiechnęła się sama do siebie wiedząc, że jej źrenice są nienaturalnie duże, a świat lekko się chwieje, mimo to jej organizm nie reaguje na taka dawkę narkotyku, jak zwykłego człowieka.
Gdy znalazła się znów w centrum peronu, wokół niej było pełno ludzi, patrzących na nią z ukosa, ale ona się już tym nie przejmowała.
Nie przejmowała się niczym.
Zdawało jej się, że nie minęła nawet minuta, kiedy nadjechał pociąg, a konduktor krzyknął, aby wsiadać.
Weszła na pierwsze stopnie i po raz ostatni spojrzała na Dworzec Kaliski, po czym pogoniona przez innych pasażerów ruszyła do jednego z wolnych przedziałów.

* * *

Moi Drodzy!
Wiem, że nie tak powinnam Was powiadomić, jednak na tyle było mnie tylko stać - na ten jeden list. Ponownie Was opuszczam z kilu różnych przyczyn:
Poczucia winy. Nie, proszę, nie brońcie mnie! Moja wina, że Samuel zginął z ręki Camille, a Sebastian uciekł. Mogłam to inaczej rozegrać i też byłoby inne zakończenie….
Przez to, że wiem, iż niedługo się mną zainteresują kochani przyjaciele z Cleve, a wiecie dobrze, że przetrzymywaliście mnie w Instytucie nielegalnie.
Ostatnią rzeczą jest propozycja… Otrzymałam ją od Brata Zachariasza. Długo by tu wyjaśniać, na czym ona polegała i w ogóle, po co ją przyjęłam, jednak nie żałuje swojej decyzji. Dzisiaj wyjeżdżam ze świadomością, że nie będziecie mnie poszukiwać ani się denerwować, że po raz kolejny opuściłam Was bez słowa. Nie bójcie się, ani nie martwcie o mnie, bo będę w miejscu, gdzie nie nazwą mnie odmieńcem. Będę mogła żyć jako osoba, którą jestem (no prawie, bo wybrańcem to naprawdę trzeba się urodzić i takich jest jeden na milion), jednak skrzydła nie będą już moją oznaką demonizmu.
Dziękuję Wam za to, że byliście przy mnie, że mi pomogliście i nie opuściliście w gorszych momentach, które były w moim życiu. Minęło tak niewiele czasu - zaledwie kilkanaście dni - a jednak wreszcie nie czułam się samotna.
Teraz powiem, za co każdemu dziękuję (nie mogę sobie tego odpuścić):
Lucianowi – dziękuję Ci, że poznałam cię ojcze i, że nie zabiłam Cię, tak jak miałam to wcześniej w planach. Okazałeś się inny niż zawsze sobie Ciebie wyobrażałam. Nie powiedziałam Ci tego nigdy wprost i nie powiem, ale na papierze jest mi łatwiej – Przepraszam, że pół życia oskarżałam Cię za śmierć mamy, wiem, że to nie przez Ciebie ona oszalała, lecz już nie cofnę czasu i jej nie pomogę, więc cieszę się, że mam nadal Ciebie…
Jocelyn – która nie obwiniała mnie, że jestem nieślubny dzieckiem jej narzeczonego.
Isabelle – że dzięki niej, mój „sekret” wyszedł na jaw. A i przepraszam, że z tego powodu musiałaś spadać z dachu, ale to było zaledwie dziesięć metrów… Najwyżej byś zginęła.
Margaret – dziękuję babciu, że… że… Że po prostu mam Ciebie i mimo że jestem niewdzięczną wnuczką, Ty zrobiłabyś dla mnie wszystko.
Jerzemu – Tobie to samo, co babci, dziadku i mimo tego ile cię nabawiłam kłopotów, nigdy się mnie nie wyparłeś, choć nie jestem tak naprawdę Waszą wnuczką i mogłeś to zrobić.
Clary – za to, że dzięki Tobie, Jace i Alec nadal żyją i Ty naprawdę się dla wszystkich Twoich bliskich poświęcasz.
Peterowi, Michałowi i Adamowi – że byliście super braćmi, którzy wskoczyliby za mnie w ogień, choć bym go sama rozpaliła.
Lisie, Ice i Nice (moim dwóm kochanym szkrabom!) – Za to, że przy mnie byłyście, że byłyście moimi młodszymi siostrzyczkami, dla których zawsze warto jest żyć i które zawsze będę kochać.
Kubusiowi – że mój mały urwis nigdy się na mnie nie złościł i umiał mnie pocieszyć w nawet najgorszych chwilach.
Jakubowi – za to, że byłeś zawsze blisko mnie, wspierałeś i wiedziałeś jak ze mną postąpić. Żałuję, że nigdy nie zgodziłam się, abyśmy zostali parabatai. Prawdę mówiąc zawsze chciałam, abyś nim był, jednak czasu już nie cofnę… (wybacz Adam, ale ty nigdy się nie nadawałeś jako parabatai, dla nikogo – no chyba, że siostry)
Alecowi – Hmm… Że po prostu byłeś. Nie znaliśmy się długo, jednak jesteś wspaniałym Nocnym Łowcą i wiem, że nigdy nie zhańbisz swojego rodu.
Magnusowi – za to, że po Przemianie zaopiekowałeś się mną, dawałeś przenocować, dokarmiałeś i szkoliłeś. Gdyby nie ty, pewnie ponownie bym się poddała i po raz kolejny odeszła z tego świata, lecz w hańbie i ubóstwie.
Na koniec chcę podziękować Jace’owi – za to, że mimo początkowego lekkiego konfliktu potrafiliśmy znaleźć wspólny język i dziękuję za pewną rozmowę jak i wsparcie, które dałeś mi w tamtej chwili.
Koniec już tych czułości! 
Żegnam się z Wami wszystkimi, bo tam dokąd jadę, wątpię już kiedykolwiek wrócić, a jak nawet to się stanie nie sądzę, aby nasze drogi po raz kolejny się przecięły. 
Dziękuję za wszystko, również przepraszam za wszystko i żegnam…

W imię Razjela i Jego Prawicy!
Lucyna Sferia Adele Graymark

* * *

Do drzwi Instytutu gwałtownie ktoś się zaczął dobijać. Zatroskana, z czerwonymi oczami od płaczu Margaret, szybkim krokiem podeszła do nich i otworzyła je.
W ich progu stanęła osoba, której nigdy nie sądziła się otworzyć drzwi tego Instytutu, a jednak to się stało. Spojrzała na twarz Konsula z zeskoczeniem i nutą przerażenia nie mogąc znaleźć jakichkolwiek słów, aby go przywitać.
- Witaj Margaret, mam do ciebie jako szefowej Instytutu pytanie. – Spojrzał na nią przenikliwym wzrokiem i wepchnął się do środka rozglądając wokół. – Czy nie było przypadkiem u was Lucyny Graymark?

* * *

Magnus wychylił głowę z salonu i widząc oblicze Konsula wyrwał kartkę z ręki Aleca i wrzucił ją do rozpalonego kominka. List od razu stanął w płomieniach, a atrament zaczął się rozpływać. Gdy gość wszedł do pomieszczenia, po kartce nie było już śladu, prócz czarnego pyłu.