Witajcie! To opowiadanie nawiązuje do całej historii, lecz nie jest żadnym rozdziałem, ani częścią żadnego z rozdziałów. Jest to całkowicie osobna historia, która ma was zapoznać z jednym z zaczętych wątków. Który to jest wątek? To się sami przekonacie ;) Zapraszam do czytania :)
_________________________________________________________________________
Miałam sen… Był on dziwny. Nie,
nie dziwny. Niezwykły…
Stałam na wzgórzu i patrzyłam na
dolinę, dolinę pełną brzozowych i dębowych krzyży. Wszystkie były ustawione w
równych rzędach, w odległości od siebie dwóch, sporych kroków. Nie potrafiłam
ich zliczyć. Wyglądały jak nieruchome, drewniane morze, które przypomina
jedynie o nieubłaganie pędzącym czasie, o demoralizującej cywilizacji i pani
tego świata, o Śmierci, która z delikatnym uśmiechem na twarzy sunie między ludźmi
i co jakiś czas lekko obejmuje kogoś, aby zabrać jego dusze i ulecieć niczym
dym razem ze swą zdobyczą. Ciała pozostawione bez właściciela lądują tutaj i
tylko, jako pamięć pozostaje tabliczka z literami, które składają się w dziwne
słowa… Imiona, nazwiska, pseudonimy, ksywki.
Krążąc między nimi, w ogóle ich
nie rozpoznaję. Margaret Poleys, Jerzy Poleys, Samuel Serrentes, Jakub Finerch,
Weronika Poleys, Sferia Stellen i wiele, wiele innych. Miałam dziwne
przeczucie, że te imiona i nazwiska już gdzieś, kiedyś słyszałam, lecz ta myśl
była jakby rozdzielona od innych, odległa, ukryta za mgłą, która skutecznie ją
kryła przede mną. Szłam dalej spokojnym, czujnym krokiem. Wokół mnie
rozbrzmiewała tylko cicha melodia żałobna, grającą przez wiatr w liściach,
które już zakryły alejki złotym dywanem. Muzyka piękna, acz przytłaczająca. Znana,
acz dobijająca. Przywracająca tak wiele wspomnień, że aż znienawidzona. Ten
sonet grający przez wiatr w tak piękny dzień był, jak śnieg w środku lata… Był przeciwieństwem tego wszystkiego, co się
wokół mnie działo.
Przecież to tylko krzyże!
Cały czas sobie mówiłam i dążyłam
dalej, gdzie niosły mnie nogi. Boki zaczęły ciemnieć, krzyże zanikać, jak we
mgle, obraz się rozmazywać, a źrenice zwężać, gdy przede mną rósł płomień,
zmieniał się w pożar, przybierał ludzki kształt. Każdy by w takiej chwili
uciekł, lecz ja stałam. Nie miałam dokąd uciec, byłam w pustce, czarnej,
zimnej, lecz znanej. Nie bałam się, nie miałam czego się bać. Płomienie
zmniejszyły się, przybrały ludzką postać, małego chłopca z rozmierzwioną, falująca
czupryną, delikatną, kruchą posturą, pustymi oczami i smutnym wyrazem twarzy.
To był on!
Mój mały braciszek!
Poczułam, jak serce gwałtownie
obiło mi się o żebra, a nogi same się ugięły zmuszając mnie, abym przed nim
klękła. Oh… Jaki jest on malutki, jaki niewinny… W ogóle nie urósł. Był nadal
sześcioletnim Antosiem, malutkim Antosiem, który zawsze, gdy widział, że jego
siostra się smuci, próbował coś na to zaradzić. Był tym samym Antosiem, którego
nosiłam na barana, którego chroniłam i wychowywałam, jak swoje dziecko. Tym
samym Antosiem, którego tyle lat temu rozszarpała na strzępy, bez jakiejkolwiek
litości, którego zjadałam, którego piłam krew, aby ugasić pragnienie.
Przełknęłam ślinę tak głośno, aby
rozniósł się ten dźwięk echem po całej dolinie. Rozszarpałam go… Zabiłam… On
nie żyje…
To wszystko dochodziło do mnie bardzo
powoli, a rękę, którą zaczęłam wyciągać w jego stronę zatrzymałam w pół drogi i
jeszcze wolniej zaczęłam cofać.
Stał przede mną z rączkami
splecionymi za plecami. Podbródek przyciągnął do piersi, a jego oczka, w
których płonęły dwa płomyczki świeciły pod kurtyną włosów spadających na czoło.
Wyglądał uroczo, niewinnie, tak jak zawsze, kiedy przychodził do niej, aby ją
pocieszyć, a nie potrafił odnaleźć żadnych trafnych słów, aby zacząć dialog.
- Antoś? – wykrztusiłam cicho do niego, a on raptownie
podniósł głowę. – Ty nie żyjesz, prawda?
Nic nie odpowiedział, tylko
gwałtownie do mnie dopadł i złapał mnie za ramiona. Dopiero teraz zrozumiałam,
że stworzył go ogień. Zaczął palić mój materiał, a potem skórę. Krzyknęłam w
chwili kiedy swym czołem dotknął mojego, a ja zapadłam się w pustce.
Przede mną zaczęły przewijać się
setki obrazów z mojego życia. Dawnego życia.
Widziała siebie jako ośmiolatkę z
dwoma długimi warkoczykami, które radośnie skakały wokół mojej twarzy, gdy
podskakiwałam przy mamie trzymającej niebieskie, małe zawiniątko. Sferia,
ukucnęła koło mnie, a ja pierwszy raz ujrzałam jego maleńką, pyzatą buzię z
wielkimi, szarymi oczami, które przyglądały mi się badawczo. Wyciągnęłam rękę w
jego stronę, lecz obraz gwałtownie się rozmył zostawiając nicość. Po chwili
rozbłysło jakieś światło, a ja stałam przed domem. Byłam ze dwa lata starsza.
Tak, na pewno dwa. Antoś miał wtedy swoje drugie urodziny. Składał pierwsze
zdania i męczył nimi wszystkich, także błagając aby się z nimi pobawić.
Patrzyłam jak się z nim ganiałam, ślizgałam na ślizgawce, huśtałam oraz
podnosiłam go, a on udawał, że jest samolotem. Mimo że ubrudzony był całym
swoim waniliowym tortem urodzinowym, którym brudził również mnie, nadal
wyglądał tak słodko, że nie było wstanie powstrzymać się, aby dać mu buziaka.
Trzymając go zaśmiałam się i podrzuciłam go do góry, a nagle świat ściemniał, a
on zmienił się w odlatującego ptaka.
Był zachód słońca.
Antoś widocznie był o wiele
starszy, miał pięć lat, prawdopodobnie zbliżały się już jego kolejne urodziny.
Był po za terenem naszej posesji. Biegał po wzgórzach, na których rozpoczynał
się las.
Zatrzymywał się co chwilę i
krzyczał moje imię tak rozpaczającym głosem, że w oczach zakręciły mi się łzy.
Spojrzałam na las i ujrzałam między drzewami siebie. Płakałam z całej siły
ściskając pień drzewa. Włosy miałam brudne i potargane, ubranie również nie
było w najlepszym razie.
Od strony domu biegła w jego stronę
mama. Jak zawsze w fartuchu, a włosy miała spięte w niesforny kok. Mimo wieku
była nadal zwinna i szybka, więc bez problemu złapała małego. Chłopczyk chwilę
szarpał się w jej ramionach, aż całkowicie poddał się rozpaczy i rozpłakał w
matczynych ramionach. Sferia osunęła się na kolana i przycisnęła malca do
piersi, a ja ujrzałam, że po jej policzkach również zaczynają spływać
pojedyncze łzy. Tuliła go i kołysała kojąco, gdy on chlipał:
- Mamusiu, gdzie Lucy, gdzie moja siostrzyczka?
- Skarbie. – Zdawało się to tylko cichym wydechem. – Lucynka
musiała iść, ma ważną sprawę. Jutro wróci.
- Nie! Ja chcę ją teraz! – łkał dalej, a ona z całej siły
powstrzymywała się, aby sama nie poddać rozpaczy.
Spojrzałam znów na siebie i
zauważyłam, jak przyglądam się chowającemu słońcu i ukazującej tarczy księżyca,
pełnej i jasnej w swej chwale. Zagryzając wargę z bólu odepchnęłam się od pnia
drzewa i wbiegłam w głąb lasu, a cały świat znów stał się czernią, z której
wyłoniło się wnętrze domu. Stałam w jednym z jego głównych pomieszczeń, z
którego obserwowałam sunącego przy ziemi sporego, biało – szarego wilka.
Przyglądałam się jak węszył swoją ofiarę i przyśpieszał, aby po chwili zniknąć
za jednym z wejść. Szybko za nim pobiegłam i ujrzałam, jak wchodzi na kołdrę,
wącha chłopca, skrytego pod nią, a następnie ujrzałam jedynie błysk kłów. Do
góry poleciał kawałek ludzkiego mięsa, a na ścianę trysnęła fontanna krwi.
Krzyknęłam i podbiegłam do łóżka.
Chciałam odsunąć od mojego braciszka tą bestię, uratować go, lecz przeleciałam
przez wilka, jak duch. Zwierzę szarpało jego ciało, rozerwało pazurami brzuch i
wyjadało jelita, jakby to było spagethi. Po chwili zaczął odgryzać wszystkie
kończyny, kończąc na głowie. Wypatroszony tułów i głowę, z szeroko otwartymi
oczami odrzucił na bok, a złapał za nogę i kładąc się wygodnie w wielkiej
kałuży krwi, która była na pościeli, zaczął ją ogryzać. Uklękłam zrozpaczona
nad częściami ciała i zaczęłam płakać, widząc kątem oka, jak bestia kończy swój
posiłek, pije krew, która krzepnie wokół niego i kładzie się spać, jak gdyby
nigdy nic się nie stało.
Zawyłam zrozpaczona, a ciemność
znów mnie ogarnęła.
Wróciłam na cmentarz, a przede mną
stał mój braciszek, który powoli zaczął się rozpadać, tak jak go rozszarpałam.
- Ty to zrobiłaś – powiedział smutno chłopczyk, a ja
podniosłam się szybko na nogi i zaczęłam biec alejkami.
Znów przyglądałam się nazwiskom,
które zaczęłam rozpoznać. Krzyczałam zrozpaczona widząc imię babci i swojego
rodzeństwa, całego rodzeństwa. Czy oni też nie żyją?! Błagałam Boga i Szatana,
aby to nie była prawda.
Biegłam dalej, aż zobaczyłam, że
na jednej z tabliczek kawałek ode mnie widnieje imię Jace, a zaraz obok niego
Aleksander. Przyśpieszyłam kroku, lecz uderzyłam w niewidzialną barierę. Chciałam
Zobaczyć nazwiska, czy to nie jest zbieg okoliczności, że to nie jest moja
najgorsza myśl, jednak nic nie mogłam. Uderzyłam pięściami w przezroczysty mur
i zapłakana osunęłam się na ziemię wycieńczona.
- Nie twój czas poznać jeszcze tą przyszłość Lucyno, lecz
pamiętaj, że My o tobie nie zapomnieliśmy i wiedz, że Nasza Dama po ciebie
niedługo przybędzie, abyś wreszcie odpokutowała swoje grzechy i gniła na tym
cmentarzu samotnie, zapomniana przez wszystkich.
Zerwałam się gwałtownie i ledwo
mogąc oddychać zaczęłam ocierać łzy. Ujrzałam nad sobą znajomą sylwetkę i
szepnęłam przerażona:
- Jace?
Chłopak podszedł szybko i siadając przytulił mnie,
zaczynając głaskać oraz uspokajać.
- Cicho Lucynko, to ja Andrei.
Odetchnęłam głęboko i wtuliłam się
w niego pozwalając sobie na jeszcze kilka łez…