wtorek, 15 lipca 2014

Rozdział #6 - Kolejny element układanki

Wszyscy wstrzymali oddech, połowa nawet zamknęła oczy. Zdawało jej się, że spada całą wieczność, że ten lot jest nieskończenie długi. Nic nie widziała, nie chciała widzieć. Wolała wyobrazić sobie przybliżającą się ziemię. Po chwili poczuła ból, nastała ciemność i błoga cisza.
Ludzie podbiegli, do roztrzaskanego ciała, policjanci zaczęli ogradzać teren, straż spłukiwała krew, która była wokół. To wszystko działo się tak szybko, a trwało godzinami. Podjechał konwojent i zabrał ciało do kostnicy.
W ciemności zaczęła słyszeć głosy. Jeden niczym śpiew amazonek, drugi niczym skrzek. Oba do niej przemawiały, jeden przez drugiego. Słowa się składały, jak w inkarnacji:

- Wybrana z pośród duszy setek…
- Aby złączyć to, co jest wrogami.
- Zrodzona na nowo, w tej samej skórze
- Lecz inna, zmieniona, oddana naturze.
- Jej duszę podzielną w większości oddałem
- Ja również swą część jej powierzyłem.
- Ty żyjesz na szali, a szalą jest Ziemia.
- Im niżej się kłania, tym bliższa mi jesteś
- Im wyżej się wznosisz do mnie się zbliżasz.
- Ja daję ci skrzydła, na znak mego stworzenia,
- A moje dziecko na nich runy złoży.

Nastała dłuższa chwila milczenia po czym dwa głosy zaczęły mówić jednocześnie:

- Ty jesteś zrodzona z Nieba i Piekła. Ty jesteś żyjącym przymierzem wrogów. Ty jesteś kimś innym, na którego kładziem losy świata tego. Twój wybór jest, jak wszystko się potoczy, lecz czas cię nagli i szybko umyka. My wybierzemy twoją chwilę śmierci, my zabierzmy ci oddech i ciało. Będziesz to czuła, będziesz tego świadom, sama wyczujesz kiedy czas nadejdzie. Stajesz na szali teraz równej świata, każdy twój krok będzie kowadłem lub piórkiem. Stąpaj z myślą i rozsądkiem, zużyj życie godnie. Swą krwią wylaną z rozpaczy i cierpienia podpisałaś cyrograf, bądź tego świadom. Nie wycofasz się przed tym jesteś sobie winna, jak również jesteś darem zesłanym na Ziemię.

Po tych słowach nastąpiła eksplozja jasności i płomienie, które lizały jej ciało, acz były zimne. Wszystko się do niej zbliżało, ciało wewnątrz paliło, jakby było żywym ogniem, lecz ona przestała z tym walczyć, czekała, aż wszystko ucichnie, osłabnie, jak się skończy...
Otworzyła oczy i ujrzała nad sobą niebieskie, zimne światło, lekko mrugające i, co chwile przygasające, jakby gdzieś w pobliżu panoszyły się demony. Uniosła się powoli na łokciach i spojrzała na swoje ciało, nadal ubrane w sukienkę, całą zalaną krwią, mimo że nie czuła już bólu.
- Czy ja umarłam? – szepnęła sama do siebie – Ale to dlaczego oddycham?
Powoli zsunęła się z metalowego, chromowanego stołu i chwiejnym krokiem zbliżyła do umywalki z lustrem. Przyjrzała się sobie i zamarła. Jej twarz opuchnięta, porozcinana zakrwawiona, wręcz całkowicie zmasakrowana, zaczęła się goić na jej oczach. Tak samo stało się po chwili z rękoma, torsem i całym ciałem. Szybko obmyła twarz wodą i zaczęła się sobie przyglądać. Całkowicie zapomniała o tym, że w środku nocy znalazła się w kostnicy, gdzie leżało jeszcze wiele ciał. Gdy to sobie uświadomiła przełknęła głośno ślinę i powolnym krokiem zaczęła się cofać do drzwi. Będąc już blisko, nagle poczuła ból łopatek, zmuszający ją do osunięcia się na kolana. Zaczęła się miotać w konfuzjach, po czym poczuła, że coś się z niej wydostaje.
Skrzydła.
Pokaźnych rozmiarów, czarne, opierzone kończyny, na których widniały starannie narysowane złote Znaki. Dużo z nich widziała po raz pierwszy w życiu, niektóre jednak były jej znajome.

- Jesteś paktem dwóch wrogów, a na twych barkach spoczywają losy tego świata. – Usłyszała w swojej głowie głos, który uświadomił jej, że to co się wydarzyło nie było snem.
- Ja naprawdę powstałam z martwych – szepnęła przytykają sobie rękę do ust.

* * *

Obudziła się i zaczęła masować obolałe skronie. Znowu śniło jej się to wszystko, o czym chciała zapomnieć, jednak to wolało ją prześladować.
Mijał piąty dzień od kiedy, znalazła się u siebie w Instytucie i już powoli stawała na nogi, lecz do tej pory nie rozwijała skrzydeł, wiedząc, że i tak nie będzie wstanie na nich latać, a po drugie był środek nocy.
Ponownie zsunęła się na poduszki i postanowiła jeszcze odrobinę przespać.

* * *

Podleciała do swojego domu i ujrzała zrozpaczoną matkę kłócącą się z Erekiem. Mężczyzna na nią krzyczał i podnosił rękę, lecz dopiero za którymś razem opuścił ją na twarz Sferii. W Lucynie zagotowała się chęć mordu. Miała wielką ochotę potraktować jej oprawcę tak samo, jak on jej matkę, lecz powstrzymała się i czekała na dalszy przebieg wydarzeń.
Sferia, nie została mu wdzięczna i również przyłożyła mu w twarz, po czym wybiegła z domu i ukryła się w szopie. Lucy w ostatniej chwili skryła się za filarami, aby jej nie zauważyła.
Długą chwilę było słychać odgłosy z pomieszczenia, gdzie schowała się Sferia, lecz nagle zapadła grobowa cisza. Dziewczyna zaciekawiona tym, zajrzała do pomieszczenia i zmarła. Jej matka wisiała się na sznurze, a do bluzki przyczepiła sobie kartkę z napisem:

Kochani!
Opuszczam was, gdyż nie mogę znieść tego, że moje dziecko nie żyje. Zostałam sama, z winą ciążącą mi na sumieniu. Nie jestem w stanie z nią żyć, więc odchodzę, z nadzieją, że tam zostanie mi wybaczone, jak i zarazem kiedyś wszyscy się spotkamy.
Kocham Was.
Sferia

Lucyna w ostatniej chwili przełknęła łzy, które chciały wypłynąć z oczu. Jej matka nie widząc oparcia w swoim mężu, załamała się i powiesiła, zostawiając, jeszcze piątkę dzieci. Nie mogła tego przetrwać, patrząc na blednące ciało, osoby którą jako jedyną kochała i nienawidziła tak mocno, jak tylko mogła. Nie myśląc zbyt długo, odwróciła się i wyszła z szopy sztywnym, prostym krokiem, po czym zaraz skierowała się do domu, gdzie zaplanowała urządzić mały psychiatryk dla kogoś, komu należał się jedynie obłęd i bolesna śmierć.
Tak właśnie Lucyna zaczęła wykańczać psychicznie swego ojczyma. Ukazywała mu się nagle i znikała. Szeptała do niego i krzykiem wybudzała ze snu. Cieszyła się, że jej rodzeństwo zostało w Instytucie z dziadkami, a ona mogła do woli się bawić niczym najgorszy oprawca. Dwa tygodnie, dzień w dzień dręczyła go, aż zapadł się w swoim własnym umyśle i będąc już niezdolnym do racjonalnego myślenia zmusiła go, aby sam się zabił. Zrobił to z wielką chęcią. Bez problemu przebił się nożem, dzięki czemu ona nie musiała sobie plamić rąk jego krwią.
Szala obniżyła się.
Parę dni później odwiedziła wspólny grób, gdzie była pierwszy i ostatni raz. Położyła dwie róże; na grobie matki i na grobie Antosia, do którego śmierci przyczyniła się ona sama. Trzeci grób – Ereka – postanowiła nie zbeszczeszczać, choć miała na to wielką ochotę.

* * *

- Magnusie, czy ty wiesz, gdzie się ona dokładnie znajduje? – spytał Luke podjeżdżając na lotnisko.
- Tak – odparł czarownik ze stoickim spokojem
- Czyli gdzie? - dopytywał
- W Instytucie.
- Za bardzo to nie pomogłeś – odburknął Jace, a następnie dodał: – Dlaczego nie możemy przenieść się Bramą?
- Wiesz ile kosztuje to mojej magii, a zarazem fryzury?  Po drugie, przecież i tak nie płacimy za lot, bo już się o to postarałem, a będziemy mieli ciekawe widoki – odrzekł Magnus z uśmiechem.
Prawie wszyscy westchnęli żałośnie i popatrzyli na siebie z brakiem jakiegokolwiek przekonania, co do słów czarownika.
Do Polski ogólnie jechało ich ośmioro: Luke, Jocelyn, Alec. Magnus, Jace, Izzy, Clary i Simon, który nie chciał zostawić Isabell samej. Państwo Lightwood’owie pozostali, aby zająć się Instytutem, a Maia na czas nieobecności Luciana postanowiła zaopiekować się stadem.
- A w ogóle wiesz gdzie jest ten Instytut? – spytał Alec patrząc na Magnusa.
- Wiem gdzie powinniśmy go szukać, ale najpierw dolećmy na miejsce – odpowiedział i skierował się do wejścia samolotu z biletami, które nagle znalazły się w jego ręce. – Chyba lubicie latać pierwszą klasą?

* * *

Drzwi otworzyły się ostrożnie, a w ich wnęce ukazała się głowa Lisy.
- Lucy, śpisz?
- Nie. Jestem przy toaletce – odpowiedziała dziewczyna i lekko się wychyliła na stołeczku obszytym jedwabiem.
Lisa od razu weszła do środka i usiadła na łóżku przyglądając się swojej przybranej siostrze.
Tak bardzo się za nią stęskniła, że gdy znów wróciła do rodziny, nie opuszczała jej na krok, tym samym cały czas wypytując się o ostatnie półtora roku.
- Lucy wiem, że dziadkowie się już ciebie o to tyle razy pytali, ale ja nadal nie rozumiem, gdzie ty się tyle czasu podziewałaś?
- Już ci mówiła Lis, że byłam w różnych miejscach, nigdzie nie gościłam zbyt długo, więc nie potrafię ci określić dokładnego mojego adresu zamieszkania przez ten czas.
Lisa cicho westchnęła i spojrzała na odbicie Lucyny, po czym zaciekawiona zapytała:
- Co robisz?
- Obcinam włosy. Jak chcesz, możesz mi trochę pomóc.
- Ale jak?
- Normalnie, przynieś mi ostrzejsze nożyczki, a i może jeszcze kilka farb do włosów.
Uśmiechnęła się do młodszej siostry, która już biegła do drzwi.

* * *

- No i jesteśmy na miejscu! – powiedział uradowany Magnus.
- Czyli? – spytała Izzy rozglądając się po zatłoczonym lotnisku i ludziach, którzy rozmawiali ze sobą, w nieznanym jej języku.
- Czyli – sapnął czarownik – na lotnisku im. Władysława Reymonta w Łodzi.
- Łatwiejszej nazwy do wymówienia dać nie mogli – żachnął się Jace, a Clary lekko się do niego przytuliła.
- Teraz dobrze by było znaleźć jakiś bus lub ogromną taksówkę, abyśmy wszyscy się mogli w niej pomieścić – rzekł Bane.
- Aby sobie to ułatwić, moglibyśmy nasz wspaniały Seksapil Pingwina ponownie zmienić w szczura – zaproponował Jace z ogromnym uśmiechem wymalowanym na twarzy.
- Nie zgadzam się! – warknęła Isabell i wzięła pod rękę Simona, który zawzięcie jej przytakiwał.
- Nie kłóćcie się teraz, tylko może wyjdźmy na zewnątrz i już skierujmy się do tego Instytutu – przerwał waśń Luke i ruszył w stronę wyjściowych drzwi.
Gdy znaleźli się przed głównym wejściem, rozglądali się za dość sporymi środkami transportu, lecz prócz autobusów miejskich, a następnie tramwajów, które okazały się dla nich lekkim zaskoczeniem, nie ujrzeli niczego co mogłoby ich przewieźć do celu.
Magnus, któremu najmniej to przeszkadzało, skierował się w stronę ulicy Pienistej, a następnie Obywatelskiej. W czasie drogi sporo mówił o miejscach, które mijali, a najwięcej opowiadał, gdy znaleźli się na ulicy Fabrycznej i Przędzalnianej, która prawie w całości została zabudowana dziewiętnastowiecznymi famułami, w których dawniej mieszkali robotnicy pracujący w Białej Fabryce i nie tylko.  
Idąc tą ulicą, przechodząc przez Aleję Piłsudskiego, a następnie mijając Nawrot, dotarli do parafii stojącej na rogu. Pierwsza część budynku, był to odnowiony kościół, z którego właśnie wychodzili wierzący z wieczornej mszy, lecz zaraz za nim zaczął się zmywać czar i ukazał ogromną gotycką dobudówkę, a bardziej prawdziwy kościół ustawiony, na poświęconej ziemi.
Instytut.
Prowadziła do niego stara furtka, która pod wpływem Znaku Otwierającego, zgrzytnęła przeraźliwie i wpuściła ich do środka.

* * *

Lucyna wzięła komórkę do ręki i sprawdziła sms’a od starego znajomego, do którego odezwała się za potrzebą. Uśmiechnęła się sama do siebie i pobiegła przez korytarz.
Szybko zastukała w drzwi i nie otwierając ich krzyknęła przez nie:
- Lisa, zbieraj się! Dostałam wstęp do Ambasady, nie mamy czasu, a Oni nie lubią czekać!
Dziewczyna nic nie odpowiedziała, tylko szybko zaczęła grzebać w swojej szafie.

* * *

Dzwonek do drzwi ponownie zabrzęczał i rozniósł się echem po kamiennym wnętrzu Instytutu.
- Obiecuje, że to jak znowu ty Jakubie, wracasz pijany, to nie wpuszczę cię! – krzyknęła idąc do drzwi Margaret, po czym przykładając stelę do zamka, otworzyła je.
Przed nimi stała spora grupa młodych Nocnych Łowców, czarownik i wilkołak, którego od razu rozpoznała po bliznach i zapachu.
- Słucham? – spytała po polsku, a gdy ujrzała, że jej nie rozumieją zaraz poprawiła się w języku angielskim.
- My do Lucyny Graymark – odpowiedział Magnus.
- Simon, proszę zostań na zewnątrz, niedługo do ciebie przyjdę – zwróciła się do wampira Isabell, a on lekko przytaknął głową.
- Boże Święty, w co ta dziewczyna się wpakowała? – szepnęła staruszka sama do siebie, po czym niechętnie ich wpuściła do środka i zaryglowała wejście. – Zapraszam do salonu, przyniosę coś do picia, kawę, herbatę, a Lucy zaraz powinna zejść na kolację, więc wybaczą państwo, ale już nie będę jej szukała. – Uśmiechnęła się poczciwie i ruszyła w stronę schodów prowadzących do kuchni.
Wszyscy powoli weszli do ogromnego pokoju przepełnionego fotelami, kanapami oraz kilkoma regałami z książkami. W niedużej mierze odróżniał się od Instytutów zachodnich, w których nie raz przebywali, lub odwiedzali. Ten wydawał się ogromnym domem, zadbanym i przerobionym na dziewiętnastowieczną modę, czyli wszystko drewniane i cieszące oko swymi pięknymi wzorami i freskami.
Również każdego zastanawiało ilu na stałe Nocnych Łowców tutaj mieszka wiedząc, że minimum dwójka na pewno.
Zapadła dość długa cisza, gdy dało się słyszeć ciche kroki od strony schodów prowadzących na wyższe piętra.
Gdy ujrzeli ją ponownie, nie wiedzieli, czy to jest ta sama osoba, z którą mieli do czynienia wcześniej.
Była… inna.
Jej wygląd przykuwał uwagę; włosy, które jeszcze do niedawna miała ścięte równo i z grzywką na bok, teraz zostały obcięte do połowy łopatek i bardzo wycieniowane, przez co zdawało się ich o wiele więcej. Nie miały już koloru ciemnego blond, lecz były ciemnobrązowe z kilkoma błękitnymi pasemek. Oczy miały idealnie zrobione granatowe powieki i czarne kreski, a usta były czarno – czerwone przypominające dojrzałą wiśnię. Paznokcie okazały się intensywnie ciemno niebieskie. Ubrana była w przetarte dżinsy i męską czarną koszulę, przeciągniętą pasem, a do tego samego koloru, co góra trampki na koturnie. 
Jej strój i cały wygląd bardzo przykuwał uwagę, lecz ona nic sobie z tego nie robiła, nawet ich nie zauważyła, tylko szybkim krokiem podeszła do drzwi.
- Lisa, do jasnej cholery pośpiesz się! – krzyknęła w stronę schodów, po których powoli schodziła dziewczyna ubrana w podobny strój, lecz z mniejszym makijażem, bez farbowanych włosów i z większymi trudnościami w chodzeniu na koturnie.
- Już, już idę – wysapała.
- Mówiłam ci, załóż zwykłe buty, jak nie umiesz w nich chodzić – westchnęła i chowając komórkę do kieszeni złapała za klamkę do drzwi w chwili, gdy dziewczyna gwałtownie się zatrzymała i otworzyła szeroko oczy i usta.
- Lucy, chyba mamy gości – szepnęła, lekko przerażona.
- No i co z tego? Na pewno nie do nas, lecz do któregoś z chłopaków. Pośpiesz się, bo za chwilę nie wyjdziemy w ogóle, jak nas dziadkowie złapią, a wiesz dobrze, że Oni nie lubią czekać – warknęła dziewczyna i podeszła do niej, łapiąc za rękę.
Spróbowała ją pociągnąć, gdy spojrzała na gości i w ostatniej chwili przełknęła przekleństwo.
- Lisa, ruszaj się! – syknęła i szybko pociągnęła siostrę do drzwi.
- A wy, dokąd? – Usłyszały znajomy głos Margaret dochodzących ze schodów kuchennych.
- Yyy… - jęknęły obie w chwili, gdy główne drzwi się otworzyły i stanęli w nich Samuel i Peter.
Wszyscy patrzyli na siebie nie wiedząc, co powiedzieć.
- Dziewczyny, a wy, jak widzę wybieracie się na imprezę – przerwał ciszę Samuel.
- Tak, wybieramy się, ale jak nas nie przepuścisz, to może w ogóle nie pójdziemy – szepnęła złowieszczo Lucy, nadal trzymając Lisę za rękę.
- Margaret, czy wiesz gdzie one się wybierają? – spytał Peter.
- No właśnie nie wiem. Po pierwsze i tak im nigdzie nie pozwolę TAK wyjść, a po drugie, Lucyna ma gości. – Wskazała głową na salon, w którym nadal wszyscy siedzieli i z zaciekawieniem przyglądali się całemu zdarzeniu.
Samuel zainteresowany ruszył do przodu, aby spojrzeć na nowo przybyłych w chwili, gdy z zewnątrz dobiegł sygnał klaksonu.
Lucy nie czekając ani chwili dłużej, pociągnęła siostrę i wybiegła na zewnątrz krzycząc:
- Wrócimy, nie martwcie się i nie czekajcie!
- Lucyna! – krzyknęła wystraszona Margaret i pobiegła za dziewczynami.
Obie zdążyły wybiec przed kościół i nie otwierając drzwi wskoczyły przez okna do mini – vana.
- Ruszaj! – wysapała Lucy na kierowcę i z piskiem opon wyjechali na pustą ulice.
- Boże Święty – westchnęła załamana staruszka i wróciła do Instytutu. – Gdzie one mogły pojechać?
- Jak, gdzie? Przecież Faerie dzisiaj w Ambasadzie organizują największą dyskotekę dla Podziemnych. Lucyna nigdy nie odpuści takiej okazji, a po drugie jej się nie dziwię. Rzadko się zdarza, aby najwyżej ustawieni Podziemni byli w jednym miejscu. Niesamowite wydarzenie. Sam bym chciał pójść, ale mam inne plany – westchnął Samuel.
- Zauważyłem, że Lucy wróciła do swej natury. Ten strój i zachowanie… Cała ona – powiedział zamyślony Peter, po czym skierował się do salonu, gdzie siedziała reszta.
- Witam – powiedział. – Wy do Lucy, tak?
- Tak, my do niej, ale powiedzcie nam co ona u was robi? – warknął lekko zirytowany Luke.
- Peter, idź do siebie, ja z nimi porozmawiam, a ty Samuel idź po Jerzego, przyda się tutaj. – Obaj chłopcy kiwnęli lekko głowami i skierowali się w przeciwne strony.
- Dostaniemy odpowiedź na pytanie? – spytał Lucian, kiedy staruszka usiadła w fotelu naprzeciw nich.
- A co mam powiedzieć? Lucyna jest prawie dla mnie jak wnuczka, przecież jest przybraną siostrą mych prawdziwych wnucząt.
- To pani jest panią Poleys? – zapytała do tej pory milcząca Jocelyn powoli łącząc wszystkie fakty.
- Tak, matka Ereka Poleys’a i opiekunka łódzkiego Instytutu.
W chwili, gdy skończyła to zdanie do pokoju wszedł postawny mężczyzna z siwą brodą i tak samo białymi włosami, który mógł mieć około sześćdziesięciu lat.
- Dzień dobry – powiedział i stanął koło swej żony. – Państwo w jakiej sprawie?
- Kochanie, oni przyszli do Lucyny i pytają się o to kim jesteśmy – rzekła Margaret i złapała go za rękę.
- A może państwo mi powiedzą, w jakiej sprawie państwo przyjechało do naszej wnuczki?
- Ja jestem jej ojcem i została można wręcz powiedzieć porwana i przewieziona tutaj – odparł Luke z zaciętą miną.
- Nie została porwana, tylko uratowana! – krzyknął chłopak, który wbiegł do pokoju z wyrazem wściekłości na twarzy.
Mógł mieć około szesnastu lat, z tego co wywnioskował Jace przyglądając się mu. Jak na tak młody wiek, był już dobrze zbudowany, a prawie całe jego ciało, było naznaczone znakami i wieloma bliznami, co nie tylko go postarzało, ale z miejsca nadawało mu odrobinę szacunku.
- Nikt jej nie porwał! Umarłaby z wycieńczenia i bólu w waszej zatoce, zanim byście ją znaleźli. Ja z siostrą jej pomogliśmy i powinniście być za to wdzięczni! – wrzasnął, a jego twarzy przybrała odcień dojrzałej czereśni.
- Adam, uspokój się i przestań krzyczeć! – skarcił go Jerzy, a chłopak opuścił głowę. – Przepraszam za wnuka – zwrócił się do wszystkich.
- To pański wnuk? – zdziwił się Alec rozpoznając chłopaka.
- Tak – odpowiedziała za niego Margaret. – Jest to przybrany brat Lucy, tak samo jak Kubuś.
- To ile na stałe was mieszka w Instytucie? – zaciekawiła się Clary.
- Hmm… - zamyślił się Jerzy – Ja, Margaret, Lisa, Adam, Kubuś, Wiktoria, Weronika, Samuel, Peter, Jakub, Michał i Lucyna, czyli łącznie dwanaście osób.
Wszyscy wytrzeszczyli na niego oczy.
- Ilu? – wykrztusiła Isabell.
- Dwunastu, coś źle powiedziałem?
- Nie, tylko ja sądziłam, że jak u nas jeszcze do niedawna było sześcioro, czy nawet siedmioro Nocnych Łowców na stałe to już jest dużo.
- Kochanie, jeszcze niedawno nas było trzynaścioro, zapomnieliśmy o Camille – zwróciła się do męża Margaret.
- Kto? – spytał się nagle Magnus.
- Nasza jedna z emigrantek. Młoda Nocna Łowczyni, ale już nią nie jest – odparła kobieta, zbywając dalsze pytania ruchem ręki.
- A co z Lucyną? – spytał nagle Luke zirytowany zmianą tematu.
- Wybieram się po nią do Ambasady, więc kto idzie ze mną? – zapytał Michał wchodząc do salonu i trzymając na rękach dwie, identyczne dziewczynki ubrane w białe sukienki w czerwone grochy.
- Babcia, babcia – pisnęły obie i postawione na ziemi wgramoliły się na kolana staruszki, która mocno je przytuliła i spojrzała na chłopaka z nuta niepewności w oczach.
- A kogo zabierasz od nas? – spytała po dłuższej chwili.
- Samuel ma ze mną iść. Peter z wami zostanie, bo ktoś musi upilnować maluchy, a Jakuba jak spotkam na mieście to go przyprowadzę – powiedział i lekko uśmiechnął się do bliźniaczek pochłoniętych ciągnięciem frędzli fartucha.
- A co do dzieciaków, gdzie Kuba? – zapytał Jerzy.
- Śpi u siebie w pokoju.
- Michał, ja z tobą idę – rzekł nagle Adam i spojrzał na przyjaciela.
- A czy nie jesteś trochę za młody? – Zastanowił się Nocny Łowca.
- Nie jestem za młody! To że ja się urodziłem w grudniu, a Lisa w styczniu to nic nie znaczy, bo to był ten sam rok! – wybuchł chłopak i zaczął ciężko oddychać.
- Już, już spokojnie, bez bulwersu – zaśmiał się Samuel wchodząc ubrany w strój bojowy, po czym spojrzał po gościach – I kto idzie?
Prawie wszyscy podnieśli rękę, prócz Magnusa i Jocelyn.
- Ja tutaj zostanę i pomogę tobie Margaret, tym samym chciałabym z tobą porozmawiać – powiedziała spokojnie narzeczona Luke.
- A ja nie mam wstępu do Ambasady od czasu, gdy ta Faerie, a nieważne… - rzekł Magnus i podszedł do okna.
Alec odprowadził go wzrokiem, który mógłby zamienić w kamień, tym samym się zastanawiając, o kim znów napomknął czarownik.
- Dobra, to reszta niech idzie ze mną do zbrojowni, dam wam stroje i broń – powiedział Michał i ruszył w stronę schodów.
____________________________________________________________________________
Kochani! Pisząc ten rozdział weszłam w temat, który nie wszyscy dokładnie znają czyli miasto Łódź. Zaczęłam tu opisywać trochę ulice, trasę przejścia itp. Cała trasa przejścia jest prawdziwa, tak można dojść z Lublinka do Parafii im. Świętego Piotra i Pawła, gdzie właśnie umiejscowiłam Instytut, lecz uprzedzam, że nie ma on żadnej dobudówki, gdzie dokładnie znajdowałoby się do niego wejście. Druga sprawa, często pojawia się u mnie nazwa: Ambasada.
Jest to klub na dzielnicy - Polesie - który: po pierwsze bardzo lubię, po drugie przypomina mi Pandemonium, gdyż często też tam pojawiają się ludzie, którzy mają inny ubiór, fryzurę, no ogólnie odróżniają się, tak jak Podziemni. 


2 komentarze:

  1. Cudooo ! Aż mi się imiona mylą :P
    Masz talent. I to, że ona wstała z martwych i jest od piekła i nieba ... BOSKIE <3

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To radzę ci się sprężyć do ósmego rozdziału, ponieważ tam będzie z jej pochodzeniem, jeszcze ciekawiej :D

      Usuń